sobota, 31 grudnia 2016

*34* Złe myślenie o sobie typowe w nerwicy

Nie nowość, że jak się o sobie źle myśli, to źle się czuje. Jak się źle czuje, to się źle myśli. W kółko tak można i to bez końca. Myślę, że to po części nerwica tak steruje tymi myślami. Ktoś z boku może powiedzieć, skoro wiesz, że złe myśli Ci nie służą, to czemu to sobie robisz?
Hm, dobre pytanie.
Może też ktoś dodać, że jak już wiesz, że negatywne myślenie pogarsza Ci zdrowie psychiczne, to dlaczego tego nie przerwiesz? 
Hm też dobre pytanie, patrzcie państwo, nie wpadłam na nie ;)

Ale na poważnie, to w nerwicy jest tak, że na pewnym jej etapie, osiągnąwszy już pewną wiedzę, człowiek, wie, zdaje sobie sprawę z tego i owego, co powinien a czego nie powinien robić, ale cały haczyk jest tu w tym, że mimo tej wiedzy, dalej robi swoje i myśli o sobie źle.

Próbowałam to wiele razy zwalczyć ale nic nie działało, bo złe myśli wracały przy byle stresie, byle niepowodzeniu. No ale - pomyślałam, do kroćset tak dalej być nie może. Jeżeli nie mogę całkiem zmienić takiego negatywnego myślenia o sobie, to mogę zmienić je w 50, nie może w 30, 20....hm może w 1 procencie. Tak- myślałam- w 1 procencie to się może udać. No i efekt był taki, że pomału z 1 procenta zrobiło się 5 a potem może nawet i 10 i tendencja była zwyżkowa, co nie ukrywam bardzo mnie cieszyło.
Robiłam to tak, że jak tylko pojawiały mi się złe myśli o sobie samej, żem taka i owaka, to na początku próbowałam je równoważyć jakimiś dobrymi myślami o sobie, coś na zasadzie; oki, jesteś beznadziejna w tym i w tym, no ale w tym o tym jesteś bardzo dobra. I tak za każdym razem jak by la potrzeba.
Trwało to dosyć długo, okropnie ciężkie jest takie przejście na nowe tory myślenia. Z czasem jednak potrafiłam już zatrzymać to negatywne myślenie o sobie po prostu żadnym tam wynajdywaniem pozytywów, ale po prostu je ucinałam (te dołujące myśli), coś w stylu : tak naprawdę nie myślę tak o sobie i tyle, to zaczęło wystarczać. Bardzo dużo pracy to wymagało. Trwało to może ze 2 lata, ale efekty są.

Czy zdarza mi się jeszcze źle o sobie pomyśleć - pewnie, że tak, ale nie na taką skalę, nie tak silnie, nie tak często i jakoś tak zaraz jestem w stanie wyłapać takie negatywne myślenie, typowe dla nerwicy.
Myślę więc, że warto było.
A  jeśli się w przyszłości potknę - cóż, mam prawo. Nie muszę być idealna. A wszelkie załamania i nawroty nie będą świadczyć o tym, że jestem słaba, za mało się staram i ogólnie jestem beznadziejna tylko o tym, że załamania i potknięcia się zdarzają, zdarzały i będą zdarzać. Taki jest człowiek, ma wady i zalety, słabe i mocne strony, po prostu taki jest i bez oceniania czy lepszy czy gorszy.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

*33* Złe myślenie o sobie nie pomaga

Dawno już doszłam do wniosku, że złe myślenie o sobie, zbytnia samokrytyka, wcale nie pomaga a pogarsza całą sprawę.

Miewałam okresy, gdy miałam do siebie pretensje o wszystko, o wygląd, że nogi nie takie, włosy też nie takie. Twarz całkowicie bez wyrazu, figura beznadziejna, charakter wypaczony, poglądy także nie takie a osobowość do bani. Na pewno nikt się tobą nie zainteresuje, nie masz szans na fajnego faceta, na pewno nie odniesiesz sukcesu zawodowego, to niemożliwe, żeby udało Ci się osiągnąć to tamto i owamto. I tak dalej i tak dalej. I tak sobie wrzucałam, krytykowałam, ogólnie jak to się mówi biczowałam się. Potem czułam się źle, podle, ale jakaś moja część chciała się czuć jeszcze gorzej źle i jeszcze bardziej podle. Sytuacja taka trwała i trwała a potem, niby już przestawałam o sobie tak myśleć, tak się surowo osądzać, mijał dzień lub dwa, zapominałam o tych myślach, aż tu nagle - bach - nudności, zawroty głowy, duszności i ataki paniki. Najpierw wydawało mi się, że te nawroty nerwicy są z niczego. Bo przecież nic się takiego ostatnio nie stało co mogło by doprowadzić mnie do takiego stanu. Nikt nie zrobił mi przykrości, z nikim się nie pokłóciłam. Nie było żadnego strasznego wydarzenia, katastrofy - a tu proszę bardzo, nagle atak lęku i te wszystkie objawy jakie towarzyszą nerwicy. No milutko, nie ma co.

Myślałam i myślałam, kurka, coś nie tak, dlaczego w moim życiu nic złego się nie dzieje, a nerwica znowu atakuje. Myślałam i myślałam, aż w końcu doszłam do sedna, że to moje niepochlebne myśli o sobie samej sprawiały nagły nawrót dolegliwości. Tylko takie myślenie i tyle.

Okazuje się więc, że samemu też sobie można zaszkodzić. Pocieszało mnie jednak to, że tak jak można sobie zaszkodzić to tak samo można sobie samemu pomóc. Przez pozytywne myśli, odpuszczenie sobie i obniżenie wymagań w stosunku do siebie. Trzeba dużo siły i spokoju, aby być dla siebie samego łagodnym. To jest jeden z kluczy do ujarzmienia nerwicy.
Trudne jak nie wiem co.

piątek, 16 grudnia 2016

*32* Pory roku a samopoczucie

Nie wiem jak u innych , ale u mnie zauważyłam pewną zależność. Zwykle moje dolegliwości nasilały się i nasilają ale już w mniejszym stopniu na wiosnę, a dokładnie w marcu, a drugi rzut przychodzi w grudniu. Czyli teraz. Teraz trochę mnie poniewiera, sądzę, że to wpływ krótkich dni i końca roku, coś na zasadzie kolejny rok za mną, co udało mi się do tej pory zrobić a czego nie, czym jestem rozczarowana - no i jeśli tych rozczarowań jest więcej niż pozytywów, samopoczucie siada i jest jak jest. W sumie, standard, już nie pierwszy raz.
Ale wkurzający jest ten ciągły nawrót, nawet, jak już nie jest tak duży jak dawniej.

Z drugiej strony najlepiej jest latem i jesienią. Tu też dużą rolę odgrywa długość dni, słońce, pogoda i to, że więcej się wychodzi, przebywa między ludźmi, w mieście, albo w lesie czy nad rzeką, co już tam kto lubi. Nerwica nie lubi aktywności fizycznej i nie lubi, aby o niej nie myśleć i się na niej nie koncentrować, wtedy nie ma pożywki i nie rośnie. Taka malutka się robi - hehe.

W zimę - w zimę to inaczej. Dłuższe wieczory, ma się czas na dłuższe rozmyślanie, zapętlenie myśli i jak tu się po takim czymś odstresować? Natomiast wiosną, jakkolwiek dni są wyraźnie coraz to dłuższe, ptaki śpiewają, trawa się zieleni, śnieg topnieje a samopoczucie mimo to siada. Zwykle, nawet jeszcze w czasach licealnych, wiosną kompletnie jechał mi nastrój w dół . Byłam okropnie płaczliwa, drażliwa i byle drobiazgi wyprowadzały mnie z równowagi. Biorąc na logikę, pewnie miało na to wpływ odżywianie, bo zimą brak świeżych owoców i warzyw, więc nasilenie nerwicy mogło być w tym wypadku następstwem niedoboru witamin.

Podobno B12 wpływa na układ nerwowy więc jej niedobór ogólnie nie jest za fajny. A B12 jest w białku zwierzęcym. Tylko, że najlepiej je spożywać z zieleniną, a zieleniny zimą mało i koło się zamyka. Oczywiście dieta jest dobra pod warunkiem, że nie ma się akurat nerwa plus niechęci do jedzenia i kompletnego braku apetytu. Wtedy kaplicos. No nie fajnie jest. Jakby ktoś miał jakiś patent, jak ten konkretny objaw zwalczyć to chętnie posłucham.
Tymczasem zima, trzeba się zakopać pod kołderkę, chociaż - phi jaka to ta zima bez śniegu ;)
I mrozu mało...

poniedziałek, 12 grudnia 2016

*31* Od czego nerwica rośnie w siłe

Od czego to dziadostwo rośnie? Wiem od czego. Trudno to jednak zatrzymać.

Nerwica rośnie, bo:
-człowiek się na niej skupia, obserwuje swoje ciało i niejako wyczekuje objawów
-człowiek boi się nerwicy, że kolejny atak pozbawi go życia
-człowiek nie mówi o swych problemach innym, chowa wszystko w sobie
-człowiek w końcu nie myśli o nerwicy jak o dolegliwości, ale o czymś co steruje jego życiem
-człowiek źle o sobie myśli

Takie budowanie nerwicy w siłę nie sprzyja zdrowieniu. Najgorsze jest jednak, że człowiek doskonale sobie zdaje z tego sprawę, ale nie jest w stanie całkowicie tego zatrzymać. Czasami łapie się na tym, że znowu wpada w stare tory myślowe, czeka na najgorsze i widzi wszystko w czarnych barwach. Dobrze jest, jak wtedy złapie się na tym -hmmm znowu myślę po staremu a to mi nie pomaga. Najkorzystniej wtedy odwrócić uwagę od takiego myślenia. Dziwiło mnie jednak zawsze, że teoretycznie i tak na zdrowy rozum, wszystko to wiedziałam (no, że nie należy się nakręcać i widzieć wszystko w czarnych barwach, a także niemądre jest skupianie się na tej nerwicy), ale co z tego, jak wiedzieć jedno, a wprowadzić to w życie to już co innego. A nawet jak taki nowy sposób myślenia wprowadzi się w życie, to... po jakimś czasie może być i tak, że wraca się na stare tory i stare szlaki myślenia.
To trudne tak się całkiem od tego odciąć.

środa, 23 listopada 2016

*30* Lęk przed lękiem

Rozumiem bać się choroby, albo utraty pracy. Albo też pająków, ciemności czy dentysty. To są rzeczy namacalne, realne i zrozumiałe. Człowiek boi się konkretnych rzeczy i umie te swoje obawy sprecyzować.

W nerwicy tez się człowiek boi, spokojna głowa. Boi się lęku. Taki "lęk przed lękiem" może nieźle namieszać w głowie. Miliony razy to przeżywałam, nawet dzisiaj, gdy jestem w jakiejś podbramkowej sytuacji i na kolejnym życiowym zakręcie, kiedy wali się na głowę wiele spraw i stres jest zbyt duży - zdarza się, że jeszcze mnie to dopada. Ten lęk. No cóż, tak bywa,  mogło być jeszcze gorzej. Albo lepiej.

Lęk przed lękiem występuje wtedy, jak człowiek już przeżył dowolną liczbę swoich ataków paniki i lęków i nawet jak obecnie czuje się względnie całkiem dobrze - to boi się, że w przyszłości, może już jutro albo za tydzień, znowu dopadnie go lęk. To jest takie martwienie się na zapas. Jak się tak dobrze wkręcić, to faktycznie takie myślenie nakręca człowieka coraz bardziej i bardziej, aż się coraz mocniej zdenerwuje, zestresuje i w sumie efektem jest za jakiś czas właśnie ten lęk, którego się boi i którego chciałby uniknąć nagle na niego spada. Bardzo wyczerpujące uczucie.

Najlepsze jest to, że jest się świadomym, że takie myślenie, taka obawa przed lękiem właśnie powoduje występowanie lęku.
Ile to już razy miałam. Wiedziałam, że bez sensu jest takie wybieganie w przyszłość i nastawianie się, że na pewno lęk złapie mnie w takiej a takiej sytuacji i takim i takim miejscu. I co ja wtedy zrobię? Oczywiście lęki mnie łapały (i jeszcze łapią), czasem akurat wtedy, kiedy się ich spodziewałam a czasem w miejscach i sytuacjach, w których nigdy bym nie powiedziała, że mnie złapią. I bądź tu człowieku mądry.

Mam wrażenie, że im więcej o tym myślałam i im bardziej się tego bałam, to lęk był częstszy i silniejszy. Ale pocieszające, że po pewnym czasie (zwłaszcza w ciągu pracy na terapii), umiałam go w pełnym stopniu okiełznać. Albo było tak, że czułam, że mnie właśnie dopada, ale spokojem i taka pewnością siebie, że dam radę, że ach to tylko lęk - no tak mój objaw nerwicy i tylko tyle - miałam nad tym przewagę. Myśląc w taki sposób sprawiałam, że lęk zostawał od razu stłumiony i nie rozwinął się w atak lękowy. Nieraz się co prawda nie udawało, ale to już w jakichś super - stresujących okresach mojego życia. Wtedy nie panikowałam już jak jeszcze parę lat wstecz szybko, karetka, umieram!, ani nie lądowałam na pogotowiu, bo choć uczucie lęku jest paskudne, to wiedziałam, że to tylko objaw nerwicy, że minie, że nic mi się nie może przez niego stać. I na pewno nie zwariuję i nie umrę. Najlepszym wyjściem myślę jest w takiej sytuacji zajęcie się czymś, aby odwrócić swoją uwagę od ataku, nawet tak minimalnie i po prostu przeczekanie lęku.

Ja to nazywałam, że muszę się wybać do końca, to on zniknie. I tak się stawało.
Na koniec ataku zawsze miałam dreszcze, więc po jakimś czasie, jak już mną tak solidnie sponiewierał to w końcu dostawałam dreszczy i  wiedziałam już, że lęk puszcza i atak odchodzi i teraz będzie już lepiej.
Tak to mniej więcej z tym jest. Ale uczucie przyznaje jest nieciekawe. Znam przynajmniej lepsze ;).

piątek, 18 listopada 2016

*29* Czy nerwica jest dziedziczna

Nie wiem czy nerwica jest dziedziczna. Może pewne skłonności do niej. Kiedyś dużo o tym czytałam, chociaż akurat moi rodzice nerwicy nie mieli, ani rodzeństwo, myślałam sobie, że może to odziedziczyłam po jakichś przodkach. O ile o depresji  wyczytałam, że może być w jakimś stopniu dziedziczna, tak o nerwicy nie było to sprecyzowane.

W sumie z tym dziedziczeniem nerwicy nie chodziło mi tyle o to, czy i po kim ją dostałam w spadku, ale tak bardziej o sytuację, w której kiedyś tam miałabym mieć dzieci i mogła bym im przekazać to "dobro". A tego bym sobie nie wybaczyła. Być może, nie powinnam tak pisać. Na pewno nie powinnam tak pisać, bo w sumie tego nie wiem, nie wiem jakby to było, jakie geny bym przekazała a jakie nie, no ale straszna byłaby myśl, że moje dzieci, czy dziecko, mogły by też na to cierpieć. Co prawda tyle w tym dobrego by było, że sama mając nerwicę, myślę, że umiałabym ja szybko wychwycić u kogoś i zrozumieć go głębiej, przez co leczenie było by skuteczniejsze.
Jest jednak jak jest, dzieci nie ma i na 90 procent nie będzie (tak tez się czasem układa), więc jest to temat jak na razie czysto teoretyczny.

Nerwica ma to do siebie, że myśli się o sprawach, martwi się rzeczami, których teraz nie ma a być może nigdy się nie wydarzą. Ale umysł bierze to na poważnie, przez co nerw się nakręca i koło zamyka, czytaj nerwica szaleje.

Dlatego w tym miejscu koniec posta.
No!

sobota, 12 listopada 2016

*28* Nerwica a związki - obawy

Tak kiedyś myślałam, że głupio tak wchodzić w związek cierpiąc na nerwicę. Każdy się niby stresuje, okej okej, ale moje nerwicowe dolegliwości wydawały mi się takie głupie i wstydliwe. No bo co bym powiedziała swojemu facetowi  w razie ataku: kochanie, zaraz rzygnę, albo skarbie, wydaje mi się, że umieram, świat się tak dziwnie oddala, albo słońce, tak mi brakuje tchu i mam gulę w gardle, że musimy natychmiast na pogotowie, bo to są moje ostatnie chwile - głupio to wszystko brzmi jak się tego z boku słucha. No po prostu idiotycznie. No a wtedy - myślałam - mój facet pomyśli :hmm jakaś nienormalna, co ona wyprawia, eee, wezmę sobie jakąś zdrową kobitę a nie taka nienormalną wariatkę

Słowem - panicznie bałam się związków w obawie, że partner jak się dowie o mojej nerwicy, to mnie zostawi. Zostawić mnie mógł co  prawda z tysiąca innych powodów np przez inną kobietę, przez nasze kłótnie, albo, że za dużo pieniędzy wydaję, albo, że on chce hodować w domu 10 kotów...nieważne te inne powody. One mnie nie przerażały. Przerażał mnie tylko jeden powód, z powodu którego On by mnie zostawił, a mianowicie moja nerwica. Co ciekawe, jakby mnie ktoś zapytał, czy ja bym mogła mieć partnera z nerwicą to odpowiadałam, że oczywiście, że tak . Kompletnie mi to nie przeszkadzało. Zagadka - komuś wybaczałam więcej niż sobie. Zaiste dziwne. I nie wiem, czy to było spowodowane moją nerwicą, czy  moim charakterem i poglądami.

Teraz wiem, że niepotrzebnie się tak nakręcałam, ale jeszcze tkwi we mnie jakieś ziarno niepewności.
Taka zadra, nie wiem, czy kiedykolwiek ją wyjmę.

czwartek, 10 listopada 2016

*27* Raz lepiej raz gorzej

Jak jeszcze nerwicę miałam w pełnej krasie (jeszcze nie jestem w pełni wyleczona, powiedzmy zostało jeszcze 10 %), chodziłam na terapię, jak trzeba łykałam leki, denerwowały mnie te górki i dołki.
Bywało, że czułam się fatalnie. Tygodniami ciągnęly sie lęki, doły, czarnowidztwo, objawy somatyczne albo wegetatywne. Słowem do kitu. No i potem przychodził okres wyżu - objawy w znacznym stopniu ustępowały, czułam się lepiej i lepiej, wszystko szło ku dobremu, nabierałam optymizmu w całkowite wyleczenie. Ten drugi stan był oczywiście lepszy. Super się czułam.
Znowu mijał czas, dni, tygodnie i nadchodził dół. Kolejny raz fatalne samopoczucie, znowu lęki, niepokoje, objawy. Pytałam się zawsze wtedy  terapeuty: czy ja coś robię źle, że znowu jest pogorszenie? Przecież wszystko robię co zalecone, a tu znowu nawrót. Bardzo się wtedy denerwowałam. Usłyszałam, że to normalne, że tak już jest, że podobno tak ma być i że terapia działa. Trochę dodawałam sobie otuchy tymi słowami, ale gdzieś z tyłu głowy miałam myśli, że okay, góra- dół - wolę więcej tych wzniesień niż spadków. 

Pocieszające, że za każdym nadchodzącym dołem, wiedziałam, że jest to chwilowe i przejdzie za parę dni lub tygodni. W sumie w życiu też tak jest, że są lepsze i gorsze okresy, więc ta cała nerwica nie jest tak zupełnie oderwana od zdrowego przeżywania emocji. Po prostu tu są one wyolbrzymione.
Takie przerysowane i koślawe.

niedziela, 30 października 2016

*26*Jak sobie poradziłam z derealizacją

Derealizacja, derealizacja... idziesz ulicą, albo siedzisz w kinie, albo w domu coś tam sobie robisz i czujesz się dziwnie. No nic Ci nie jest, nic nie boli, przeziębiony też nie jesteś ani niewyspany, a tu tak jakoś coś się dziwnie czujesz. Obecny - nieobecny. Jakby za szybą. Życie pędzi obok, autobusy jeżdżą, ludzie się spieszą, sąsiadka wyszła z psem, koleżanka właśnie pędzi z dziećmi z przedszkola, a sprzątaczki na osiedlu grabią liście - niby wszystko normalne, a czujesz się jakbyś był za jakąś szybą, był tylko obserwatorem życia a nie jego uczestnikiem. Świat zostaje gdzieś daleko, daleko.

Fatalny objaw. Myślisz, że może właśnie tracisz zmysły, albo i już je straciłeś, w końcu już który tydzień/miesiąc tak się czujesz, co jest dziwne. Nikt naokoło tego nie ma, więc czujesz się coraz bardziej wyobcowany, wyautowany z życia.
Czasami uczuciu derealizacji, może towarzyszyć uczucie uginania się nóg, robią się jak z waty, zawroty głowy i ogólnie uczucie, jakby się miało zemdleć. To taki mały bonusik ;)

Z derealizacją męczyłam się długo. Może nawet cały rok, prawie dzień w dzień, co dodatkowo napędzało mój lęk, a może to lęk napędzał derealizację, kto wie. Leki nie specjalnie pomagały. To znaczy pomagały na ogólną kondycję,  wyciszenie, ale nie na to.

Pomogły mi dwie rzeczy: pierwsza to to, że wyczytałam, że ta cała derealizacja to stan, jaki niektórzy osiągają w czasie medytacji, coś jak odcięcie się od świata, wejście na wyższy poziom duchowy (może się to jakoś fachowo nazywa, ale niezbyt się orientuję). Więc - pomyślałam sobie - więc jeśli ktoś się wprowadza w taki stan specjalnie, a ja to mam w pakiecie objawów nerwicy,  to musi to już być coś, jestem jakby wyróżniona ;) :) - tak sobie myślałam, ale tylko tak z przymrużeniem oka, trochę pomogło ale nie całkiem.

Druga rzecz to rozmowa z psychiatrą. Powiedziała mi, że to typowy objaw nerwicy, że przez to się nie zemdleje, ani nie zwariuje, nie dostanę schizofrenii albo czegoś innego. Ze to tylko takie uczucie, którego tak naprawdę nie ma. To mi się wydaje, że świat jest daleko a ja stoję gdzieś za szybą, ale to tylko mózg mi płata takie figle, a tak naprawdę nic się nie dzieje.
Wyjątkowo takie tłumaczenie trafiło do mnie. Pomyślałam przy okazji następnego ataku, że okej jest to jakieś uczucie, ale tak naprawdę to go nie ma, więc czemu mam zwracać uwagę na coś, czego nie ma. No i z czasem ataki stawały się coraz rzadsze aż ustąpiły.
Krótko to opisałam, męczyło mnie to długo, ale jak widać można to uspokoić.
Także głowa do góry.

Mam jednak trochę jeszcze starych objawów, których do końca nie mogę okiełznać i się ich pozbyć.
Wkurzam się na nie czasami.
To by było na tyle dziś.

poniedziałek, 24 października 2016

*25* Coraz więcej stresów

Już sama nie wiem. W szkole stresy, na studiach stresy, potem praca, też stresy, nie masz męża, masz stres, że zostaniesz sama, masz męża, masz stres jak są kłótnie, jak ci dzieci zachorują też masz stres i jak się pokłócisz ze znajomymi - także. Same stresy naokoło, bądź tu człowieku zdrowy.
Stresy  zawsze były, ale nie wiem, czy ileś tam wieków temu były nerwice i depresje. Ciekawe, jak sobie ludzie z tym radzili. No bo na przykład teraz, można iść po pomoc do psychiatry po leki, albo do psychologa na rozmowę. A kiedyś co ci biedacy, których dopadły te wątpliwe przyjemności, byli zdani na siebie. A może to byli co, co cierpieli na globus historicus lub melancholie jak pani Emilia w Nad Niemnem? A może było jeszcze inaczej, bo może ludzie byli bardziej odporni na przeciwności losu, ogólnie życie było cięższe, więc człowiek bardziej zahartowany się robił. Albo i nie i te wszystkie objawy nerwicowe były uważane za jakieś dziwactwa, urojenia albo o zgrozo szaleństwo.
A może wszystko to przez czasy, pęd do przodu, 6cio latki uczą się już obcych języków, potem dzieci w wieku szkolnym oprócz szkoły mają baseny, tenisy, naukę gry na skrzypcach, balet, korki z angielskiego, potem liceum i na studiach - wymogi coraz większe, możliwości coraz większe ale i też konkurencja coraz większa. Szkoła - korki - kursy - zajęcia pozalekcyjne - studia - podyplomówki - szkolenia - egzaminy - uprawnienia - i ciągle i ciągle... czas szybko leci nie ma kiedy nabrać oddechu. A jak przychodzi sobota i niedziela i jest wolne, to czasem trudno nawet odpocząć z tego zmęczenia. A to nerwicy nie sprzyja.
Ciekawe, czy na emeryturze też się na nią choruje.
Wszystko to za-szy-bko.


czwartek, 20 października 2016

*24* Nerwica a perfekcjonizm

Tak, "wygórowany perfekcjonizm sprzyja nerwicy". Właściwie, to zdanie powinno stanowić treść całego posta.

Bo jak się chce być tak perfekcyjnym, tak idealnym, nie pozwalając sobie na jakąkolwiek porażkę, czy też błąd - to to nie wyjdzie. Bo każdy człowiek, ile jest tu nas na świecie miliardów popełnia błędy, czy to z niedbalstwa, czy też w wyniku niesprzyjających okoliczności, czy też ot tak sobie. Czyli nie ma co być tak perfekcyjnym i dopracowanym, jak robot jakiś, bo tak się fizycznie i psychicznie nie da. A jak się nie da, bo nikt nie jest robotem, to przyjdzie wreszcie taki dzień, kiedy zrobi się błąd, coś się posypie - no i wtedy katastrofa. I znakomite warunki do ataku lub powrotu zaburzeń nerwicowych.

W dawnych dawnych czasach, mój perfekcjonizm był tak silny, że każdy błąd, każdą porażkę przeżywałam, po tysiąckrotnie, ba, żeby tylko to. Musiałam, ale to koniecznie musiałam mieć rozplanowany cały dzień; pobudka o 7 :00 , do 7 :30 śniadanie plus szykowanie na uczelnię, potem zajęcia, o określonej porze posiłki, o określonej nauka, potem czasem TV (prawie z zegarkiem w ręku), wieczorem między 18-20 atak nerwicy - duszności, albo gul w gardle, albo nudności..... nie, żartuję (haha) tego ostatniego nie planowałam, ale faktycznie nerwica atakowała wówczas wieczorami (a może ona też starała się być wówczas taka perfekcyjna jak ja. Po raz kolejny: haha - jakie śmieszne ).

Co tu opowiadać, było, minęło, chociaż kosztowało mnie to wiele pracy. Pracy samej ze sobą, pracy pod okiem terapeuty, potem znowu pracy ze sobą i powiem da się. Da się nie planować tak wszystkiego co do minuty, co do dnia, da się nie robić takich kategorycznych założeń co do dalszego życia, pracy, przyjaźni miłości. Da się żyć w chwili obecnej, nie wybiegając tak szaleńczo do przodu, bo jakieś tam plany jednak warto mieć ale nie trzeba trzymać się tak kurczowo sposobu ich realizacji i być gotowym i otwartym na ewentualne zmiany.

Zmiany czasem bywają fajne, ale o tym innym razem :)

PS: Błędy nie są porażkami!


poniedziałek, 17 października 2016

*23* Jak zareagowali znajomi

Po pierwsze, długo nikomu nie mówiłam o tym, że cierpię na nerwice lękowo-derpresyjną. Normalnie się wstydziłam i bałam odrzucenia. Najpierw, dowiedziała się najbliższa rodzina, dziwne raczej, gdyby się nie dowiedziała, bo mieszkałam wtedy w domu rodzinnym. Musiałabym mieszkać w piwnicy czy w tajemnej komnacie gdzieś na strychu ;) .

Co do koleżanek, to minęły lata zanim się przyznałam a i tak byłam wtedy w trakcie terapii, inaczej nie wiem, czy kiedykolwiek bym się komukolwiek przyznała, bo fakt, że mam nerwicę uważałam za wielce wstydliwy, więc spodziewałam się całkowitego odrzucenia, wyśmiania, brania za wariatkę albo dziwaczkę, która wymyśla sobie z nudów problemy.

Reakcje na moje rewelacje były zwykle (co mnie wówczas zdziwiło i niezmiernie ucieszyło) pozytywne, raz tylko spotkałam się z niezrozumieniem i wyśmianiem (jak na ironię była to "najbliższa" - uwaga na cudzysłów- wówczas przyjaciółka).

Jak już się pochwaliłam przyjaciołom bliższym i dalszym oto co usłyszałam:

- Ojej, to musiałaś mieć dużo stresów, że Cie to dopadło.
- A wiesz, ja z nerwów też cierpiałam na kilka przypadłości.
- O, fajnie, że chodzisz do psychologa, ja też kiedyś chodziłam.
- Co ty się wstydzisz, że chodzisz do psychiatry? No co ty, lekarz jak każdy inny, teraz dużo osób tam chodzi.
- A jak się teraz czujesz? Jest już lepiej?
- Nie bądź śmieszna, te twoje objawy są śmieszne, właściwie dlaczego masz te nudności i zawroty głowy? Co nie powiesz mi, że to z nerwów, co cały czas się tak denerwujesz? Każdy ma stresy. (to moja ówczesna "najlepsza" przyjaciółka).

Jak widać reakcje były różne,  prawie wszystkie pozytywne. Nikt się nie odsunął z tego powodu, nie kpił (no prawie nikt), było Okay.

Taka nerwica może być też testem, jak się okazało na przyjaźń. I nie chodzi o sam sposób zareagowania na informację, ale też to, jak potem może między nami być - czasem się gorzej czułam i np mówiłam: dzisiaj i wczoraj wieczorem miałam gulę w gardle i kłopoty z oddychaniem  - i nikt nie wydziwiał, nie panikował, nie śmiał się. Ot normalnie przyjmowali, co mnie uspokajało. Inna sprawa, że ja nie mówiłam im o tym za często, nie chciałam nikogo tym zamęczać. Nie chciałam przy każdym spotkaniu jęczeć, że znowu miałam tamto czy siamto, bo to się ciągnęło miesiącami.

Nie lubię jęczeć i się użalać..... No może czasem lubię, ale nie mam zamiaru uszczęśliwiać tym innych, co pojęczę to moje ;)
No taką upierdliwą to nie warto być, nawet jeśli nie chodzi o nerwicę ;)

czwartek, 13 października 2016

*22* A co z dziećmi, leczyć czy zostawić

Powiem tak. Dawno temu, tego dziadostwa nerwicy nie leczono. Przynajmniej w moim przypadku.
A "zachorowałam" w wieku 6 - 7 lat. Jakoś szkoła podstawowa się zaczynała.
W latach 80 tych raczej nie znano pojęcia nerwic, fobii szkolnych i wielu innych równie barwnych i ciekawych dolegliwości. A może znano te pojęcia, ale tylko w gronie psychologów i pedagogów szkolnych (pamiętam, w podstawówce zazdrościłam pracy psycholożce: siedziała w swoim gabinecie i całymi dniami nic nie robiła. Nie musiała się użerać z uczniami tak jak nauczyciele. Praca pielęgniarki też mi się podobała. Też sobie siedziała i dawała czasem tabletkę jak kogo bolał brzuch, a raz w roku dawała szczepionki ;)  ). W każdym razie ja tam nie słyszałam, aby ktoś posługiwał się tymi terminami w kręgu laików. A dzieci były po prostu spokojne i grzeczne albo niegrzeczne i rozwydrzone.

W każdym razie o nerwicy dowiedziałam się na studiach. O fobiach szkolnych też.
Moje zdanie jest takie, że  dziecko z nerwicą trzeba leczyć, rozmawiać i nie zostawiać tego w nadziei, że może z tego wyrośnie. Nie, nie wyrośnie, a będzie mu coraz ciężej. W sumie to nie wiem jak to teraz wygląda, czy z marszu kieruje się takie dziecko na leczenie, czy też pokutuje jeszcze pogląd, że dziecko z tego wyrośnie, albo wszyscy mają stresa i nerwicę i nie trzeba nic robić.

Wydaje mi się, że to pierwsze, czyli jednak dziecko cierpiące na nerwicę leczone jest w odpowiednich poradniach, gdzie niestety coraz więcej coraz młodszych dzieci, co jest przykre.

Zastanawiam się, jak ludzie kiedyś żyli, jak nie było psychologów, terapii. Takie dwieście czy trzysta lat temu. Pewnie też cierpieli na nerwicę czy depresję ale wtedy mówiono, że mają melancholię, albo są delikatnego zdrowia.
I co najwyżej krwi upuszczano albo przystawiano pijawki.
Brr. Thank you very much za takie leczenie. :)


wtorek, 11 października 2016

*21* Objaw kłucie serca i szybkie tętno

Ten fantastyczny objaw też dane mi było poznać. Z tego co pamiętam, na początku parę dni kłuło mnie serce. Kłuło i kłuło, wiosna była, myślałam  wiosna, człowiek osłabiony po zimie i wcześniejszej słotnej jesieni, może czegoś tam brakuje w organizmie. No więc kłuło mnie dalej, aż zaczęło mnie to niepokoić. Bo parę dni to rozumiem, ale 2 tygodnie? Czasami męczyły mnie też duszności. Równolegle z tymi nerwicowymi atrakcjami przeżywałam duży stres na studiach (tzn wtedy mi się wydawał duży, bo teraz kompletnie nie rozumiem, jak mnie to mogło aż tak znerwicować?). Stres, wiosna, skłonności, problemy z dzieciństwa i przepis na aktywacje nerwicy gotowy.

Oczywiście, jak to na początku bywa również nie wiedziałam, ze to szalone serce to nerwica. Myślałam, że zastawka mi wypada, albo komora powiększyła, a może to angina serca - tak dumałam. Doktora Google jeszcze wtedy nie było. Nie wiem czy szkoda, że nie było, czy w sumie dobrze, że nie było, bo nakręciłabym się jeszcze bardziej. Zauważyłam, że jak się coś sprawdza w Googlu to pasują prawie wszystkie objawy. Zależy jakiej choroby się szuka ;)

Do tego kłucia w sercu doszło jeszcze szybkie tętno. Wieczorem zaczynała się jazda. Kłucie w sercu, jakby ktoś druta tam wkładał i dźgał a na dodatek szybkie, coraz szybsze tętno. Bum- bum-bum - jak po biegu na 100 metrów. Czy chodziłam, czy siedziałam albo się kładłam pikawa chciała mi wyskoczyć. Im szybciej biło, tym bardziej panikowałam i tętno wariowało już zupełnie.
Doszło do tego, że co parę minut liczyłam uderzenia tętna na nadgarstku z zegarkiem i ze stoperem na biurku. I liczyłam i liczyłam... . Wkręciłam sobie ponadto, że moje samopoczucie jest złe, to na pewno wina ciśnienia atmosferycznego i jeśli jest ono wysokie, to czuję się dobrze, a jak niskie, to ja się źle czuję i mam sercowe atrakcje. Wienc koczowałam przed telewizorem oglądając jak leci prognozę pogody na TVP, Polsacie czy TVNie. Jak na następny dzień zapowiadali gwałtowny spadek ciśnienia, to prawie mdlałam ze strachu, że jutro to już będzie kompletna tragedia.

W tamtym czasie pomagał mi sport. Bieganie, siłownia, pływanie rozładowały stresy, czułam się po nich lepiej. A wzrost tętna nie powodował u mnie paniki, bo wiedziałam, że tętno mi rośnie bo biegałam czy ćwiczyłam. Myślałam - skoro biegasz i to dosyć sporo i nic się nie dzieje, nie masz specjalnej zadyszki, nic się nie dzieje - znaczy jesteś zdrowa. A przynajmniej zdrowa fizycznie.

Co do leków to dostałam wtedy jakieś pigułki od internisty, nawet nie pamiętam co to było, a zalecenia aby iść do psychiatry czy na jakąś terapię kompletnie olałam. Bo się bałam i wstydziłam.
Młoda i głupia ;)

ps. Magnez łykałam. To pomaga, bo stres wpłukuje magnez, jakby co.

sobota, 8 października 2016

*20* Objaw - drętwienie części ciała

Kolejnym hitem mojej - a właściwie nie mojej bo jej sobie nie wybrałam - nerwicy było drętwienie. Pal licho, gdy drętwiały mi  tylko palce dłoni, zwykle ten mały i serdeczny (serdecznie miałam wtedy tego dość ;) )  - dobra, kciuk i ten wskazujący też drętwiały, albo wszyscy naraz po koleżeńsku, nawet ten środkowy, fakowy. Pal licho to wszystko, ale razu pewnego jak zdrętwiały mi broda, język i pół twarzy, to myślałam, ze kojfnę, że to już jest koniec, a przynajmniej jakiś wylew czy paraliż. Oczywiście wpadłam w panikę, lęki, wszystko naraz i pojechałam na pogotowie. To znaczy rodzina mnie zawiozła, w sumie nieziemsko też się wówczas wystraszyli, bo 26 latka z paraliżem twarzy nie była normalnym zjawiskiem.

Na pogotowiu było jeszcze gorzej, bo nie mogłam się dogadać z lekarką. Normalnie odjęło mi mowę i nie mogłam nic z siebie wydusić, co oczywiście pogłębiło jeszcze moją panikę. Wtedy - myślałam sobie- na 100 procent mam już ten wylew.
Nie wiem jakim cudem, ale lekarka od razu się poznała co i jak, że to żaden wylew, tętniak, guz mózgu czy co tam sobie wymyślałam, ale najzwyklejszy atak paniki.
Hydroksyzyna w kuper i do domu.

Dalsze zalecenie pójścia do psychiatry (dla mnie szok - jak nie byłam fizycznie chora, to być chorą psychicznie - jeszcze lepiej - pomyślałam).
Dalej już poszło - psychiatra - leki - psychiatra - kontrola- leki - itd.
No cóż . Tak było.

Potem, pamiętam przez długi okres dopadały mnie jeszcze te drętwienia (zwykle z jako bonus towarzyszący dusznościom), głównie dłoni, chociaż czasami też drętwiała mi noga. Wiedziałam już, że to nerwowe i starałam się nie wpadać w panikę. Ale i tak wpadałam w panikę, a przynajmniej tak było na początku.
A jeszcze później  wiedziałam już co i jak robić, aby objaw odpuścił. Oczywiście najlepiej, aby nigdy nie wystąpił, no ale jak się już zdarzył, to nie będę przecież siedzieć jak ta tabaka w rogu albo miotła w kącie, i przestraszona czekać, aż łaskawie objaw odpuści, tylko chcę zadziałać. Standardowo więc ćwiczyłam jogę przed telewizorem (ale pudło wielkie, nie to co te dzisiejsze płaskie), stosowałam trening Jacobsona albo po prostu siedziałam, oglądałam jakiś film w tv i jednocześnie zaciskałam dłoń w pięść i rozluźniałam - i tak naprzemiennie. Po kilkudziesięciu minutach odpuszczało. A ja byłam wykończona jak po maratonie. Taa, sport to zdrowie, jak mówią...
W każdym razie do przeżycia. Teraz mogę się z tego podśmiewywać, ale wtedy nie było mi do śmiechu, oj nie było...

czwartek, 6 października 2016

*19* Czy ktoś się wyleczył z nerwicy?

Tak, wiem, wiem, najlepiej nie zadawać takich pytań i innych, bo do niczego one nie prowadzą.

Czy to kiedyś minie, czy ktoś się kiedyś wyleczył z nerwicy, bo mija rok, drugi i dekada cała (po niej druga, trzecia?), a nerwica, jakkolwiek osłabiona, w sprzyjających dla niej okolicznościach nagle przypomina o sobie, jakby tylko czyhała na odpowiedni moment, kiedy człowiek traci swoją czujność.
A przecież i pastylki łykałam i na terapię chodziłam.

W sumie nie mogę narzekać, a nawet mogę być zadowolona. Wiele objawów już mi odpuściło, wiele znacznie zelżało, tak, że wcale mi nie przeszkadzają. Niestety kilka (dobra, ze dwa) zostało, co mnie nie ukrywam, że martwi. Nie wiem, co z nimi zrobić i czy w ogóle coś robić. Czy je może olać?

Nie znam nikogo, kto wyleczył się z nerwicy, co tak naprawdę o niczym nie świadczy, bo wśród moich znajomych nie znam nikogo, kogo dopadła by nerwica. No chyba, że o czymś nie wiem. W sumie nerwica nie jest czymś, czym człowiek chwali się na lewo i prawo, już się prędzej przyzna do łupieżu albo do alergii. Nerwica i inne zaburzenia są jednak jeszcze trochę wstydliwe. Nie wiadomo komu o niej powiedzieć i co powiedzieć. Nie wiadomo też, czy warto się ogólnie do niej przyznawać.

To,  czy ktoś wyzdrowieje z nerwicy myślę, że zależy to od nasilenia choroby, czy raczej zaburzenia, jak też od tego, czy nerwica pojawiła się już w życiu dorosłym czy znacznie wcześniej.
U mnie było to w wieku 6 lat (klasyczne pierwsze objawy - o czym dowiedziałam się dużo, dużo później). Często potem myślałam sobie, czy ktoś, kto zachorował już niemal na starcie życia, ma w ogóle jakieś szanse na normalność, cokolwiek ta normalność znaczy. Nie wiem. Bywało ciężko, do dziś całkiem jeszcze nie odpuściło.

Czasem czytałam sobie różne blogi, fora, gdzie niektórzy opisywali, jak to zmagają się z nerwicą już długo, bo rok, czy dwa. Ha ha, zdałoby się powiedzieć. Dwa lata. Ja to miałam całe życie, nie pamiętam już czasów, aby tego nie było.

Z drugiej jednak strony było już naprawdę źle, a teraz jakkolwiek jeszcze całkiem nerwica nie odpuściła, to nie jest tak tragicznie.
Nawet bloga sobie o tym piszę ;)

wtorek, 4 października 2016

*18* Objaw - duszności

Objaw nerwicowej duszności ogólnie jest do d... . Towarzyszy temu wielki niepokój. Mega niepokój, jak to teraz młodzież mówi, aż tylko krok dzieli człowieka, aby w czasie napadu duszności wpadł w typową panikę. Wiem, bo wpadałam i nie raz nie dwa. Myślałam wtedy, że formalnie umrę, albo, że na pewno zwariuję, o ile już to nie nastąpiło.

Duszności to kiepska sprawa - nie dlatego, że one zagrażają życiu, bo nerwicowe nudności nic zrobić nie mogą, a już na pewno nie spowoduja zejścia. Są kiepskie - bo uczucie im towarzyszące jest dosyć fatalne. Czujesz, że nie możesz złapać pełnego oddechu. Aby nabrać chociaż jeden pełny, wciągasz coraz głębiej powietrze, ale to nie działa, więc robisz to jeszcze raz i jeszcze i jeszcze i coraz szybciej. I nadal nic, nawet o zgrozo jest coraz gorzej, bo zaczynają latac plamki przed oczyma, robi się słabo, u mnie często występowały jednocześnie mrowienia dłoni lub części twarzy. Albo wszystko naraz, niezła jazda. Haha, bardzo śmieszne - zdałoby się powiedzieć. Jakbym sama tego nie doświadczyła, to w życiu bym nie uwierzyła i pomyślała, że osoba mająca takie ataki zmyśla, albo sobie coś wkręca. Ale, że osobiście to przeżyłam, wiem, że objawy nerwicy są bardzo realne dla dotkniętego-naznaczonego (nerwicą), więc nie ma co się śmiać. W każdym razie znam śmieszniejsze rzeczy ;)

W początkowym okresie oczywiście nie wiedziałam, że wszystko to z nerwów i poleciała standardowo morfologia, EKG, prześwietlenia płuc i tak dalej. Jak można się domyślić, badania te nic nie wykryły - słowem - okaz zdrowia. A samopoczucie coraz gorsze, a tu dopiero miałam 22 lata :(

Duszności łapały mnie zwykle wieczorem, pamiętam zaczynały się koło 17tej albo 18 tej, do 20tej  czy 21ej co prawda przechodziły, ale byłam już tak nimi wykończona, że nawet nie miałam się siły cieszyć, ze przeszły, że jednak nie umarłam tym razem.  Na dodatek bałam się, że następnego dnia będzie powtórka (czarnowidztwo i wybieganie w przyszłość było dla mnie wówczas bardzo typowe, co oczywiście powodowało, że nerwica kwitła i miała się świetnie). Oczywiście to się sprawdzało i następnego dnia było to samo. Z resztą kolejne dni niczym się pod tym kątem nie różniły od siebie. Rano jeszcze jakoś było, uczelnia i takie tam, a wieczorem - horror. A ponieważ ciągnęło się to parę miesięcy, wszystkiego mi się już odechciewało.

Najbardziej pomagał mi w tamtym okresie Trening Jacobsona, ćwiczenia Jogi, albo po prostu miarowe, nie za szybkie oddechy i takie spokojne, bez zaciągania się powietrzem. Kto to kiedyś przeżył, wie o co chodzi. To od strony fizycznej. A od psychicznej - próba wyciszenia się, nie nakręcanie się negatywnymi myślami, albo zajęcie się czymś - może to być oglądanie filmu, albo sprzątanie w szafie - coby nie myśleć o objawach. Ja miałam dosyć silne objawy, więc jednocześnie brałam wówczas leki, dawały mi w jakimś stopniu poczucie bezpieczeństwa. Coś na zasadzie koła ratunkowego.

Eee, badziew taki się czasem do człowieka przyczepi...

sobota, 1 października 2016

*17* Terpia a pogorszenie nastroju

Jak jeszcze chodziłam na terapię, zauważyłam dziwną prawidłowość. Im sesje były cięższe, tematy na nich omawiane bardziej przykre i dołujące, żeby nie powiedzieć dramatyczne, tym moje samopoczucie gwałtownie się po nich, po tych sesjach,  pogarszało. Zwłaszcza w ten dzień, kiedy miałam spotkanie z terapeutą. Po wyjściu z gabinetu, aż do wieczora często czułam rozdrażnienie, niepokój, powracały objawy nerwicy, nawet jeśli cały poprzedni tydzień dzielnie się trzymałam i czułam może nie świetnie, ale całkiem - całkiem , jeśli całkiem - całkiem można się czuć przy nasilonej nerwicy lękowo- depresyjnej.

Zaniepokoiło mnie to w pewnym momencie, bo doszło do tego, że moje samopoczucie na przestrzeni miesięcy było niczym taka sinusoida - raz lepiej - raz zupełny dół i tak w kółko. A skoro mnie to zaniepokoiło, to już musiałam się zapytać, czy tak ma być (jestem dociekliwa), czy tez nie tak ma być i cała terapia bardziej mi szkodzi niż pomaga (mam również skłonności do zamartwiania się).

Miałam chyba takie wyobrażenie, że w ciągu uczęszczania na terapię ma być stopniowo coraz lepiej, ze spotkania na spotkanie musi mi się poprawiać, nawet jeśli poprawa ta będzie minimalna, ale zawsze to coś. Zawsze w górę, nigdy w dół. A tu niezupełnie miałam rację jak się okazało  - podejrzane by było, jakby w przeciągu trwania terapii po okresie względnego spokoju nie przyszedł dół, moment rozczarowania, nawet załamanie. Podobno wszystko to, te naprzemienne  górki i dołki świadczą o tym, że terapia działa, człowiek przepracowuje wewnętrznie swoje demony i tak ma być. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że nie żałuję tych sesji, ale myliłby się ktoś kto by myślał, że z chwilą zakończenia terapii zostałam całkowicie uzdrowiona, stał się cud, a nerwica została daleko, daleko w przeszłości.
Coś tam jeszcze zostało, nie wyszłam z tego zupełnie, ale w znacznej większości odczuwam poprawę.
Podobno po terapii, po jej skończeniu człowiek pracuje już sam, więc widać teraz jestem na tym etapie.
Jedno pewne, jakbym kiedyś wiedziała to, co wiem teraz, jestem pewna, że moja nerwica nie osiągnęła by nigdy takich rozmiarów. Cóż, czasu nie cofnę. Pocieszam się tylko, że wszystko dzieje się po coś.

czwartek, 29 września 2016

*16* Kiedy zaczyna działać psychotrop

Pamiętam mój pierwszy psychotrop (na słowo "psychotrop" zesztywniałam i pomyślałam no ładnie, nawet jeśli do tej pory miałaś dziwne jazdy, dziwne objawy, to jeszcze mogłaś się uważać za "normalną". Z chwilą, gdy dostałam leki - hmm pięknie, jestem chora psychicznie, koniec i kropka. I jak tu się komuś przyznać? Taki Pramolan to nie Aspiryna - słowem poczułam się jak naznaczona.

Było nie było, leki trzeba było brać aby jakoś w miarę normalnie zacząć funkcjonować, bo takie życie w ciąglym lęku plus 150 różnych objawów to nie życie tylko wegetacja. Tydzień lub dwa - człowiek to wytrzyma. No niech będzie miesiąc, ale pół roku, czy więcej - to istny horror, nie wie tego nikt kto tego nie doświadczył (na jego szczęście).

Parę leków w swoim życiu już pobrałam i powiem tak, że są to specyfiki, na których działanie trzeba trochę poczekać. Zwykle minimum 2 tygodnie. Także jeśli łyka się psychotropy tydzień i brak jakiejkolwiek poprawy, to całkiem normalne, bo lek jeszcze nie zaczął działać. Bywa też tak, że w tym początkowym okresie samopoczucie się pogarsza - i tak tez może być , to normalna reakcja.
Pamiętam Venlectine. Ogólnie byłam wówczas w kiepskawym stanie, funkcjonowałam co prawda jako tako po japońsku, ale do pełni życia mi było daleko. Poranne lęki, nieustanne nudności, jadłowstręt, ucisk w żołądku, napady kaszlu, derealizacja dzień w dzień.... . No to raz, biorę Venlectine. Pobrałam parę dni i myślałam już, że zejdę. Było jeszcze gorzej. Prawie cały czas płakałam i byłam cieniem własnego cienia. Jednak po rozmowie z psychiatrą trochę się uspokoiłam, bo ponoć tak się zdarza i za tydzień góra dwa objawy miały ustąpić. Tadaaam - no i za tydzień faktycznie tak się stało. Mam bardzo dobrą psychiatrę. Inna sprawa, że Venlectinu nie mogłam od tak sobie rzucić - ale o tym innym razem.

Zmierzam do tego, że chociaż najlepiej leków nie brać (nawet Apapów czy jakichś innych), ale kiedy mus to mus, a na ich działanie niestety trzeba trochę poczekać i to całkiem normalne zjawisko, kiedyś nadejdzie dzień, że leki zrobią swoje, nawet, jeśli na początku ich przyjmowania będzie jeszcze gorzej.

I na każdego podziała co innego, ważny jest więc ich właściwy dobór.
A potem jak już się poprawi dochodzi psychoterapia - i to jest dopiero jazda ;)

poniedziałek, 26 września 2016

*15* Co mi pomaga - trening Jacobsona

Trening Jacobsona, to zestaw takich "ćwiczeń", które wbrew pozorom można robić wszędzie. W oryginalnej wersji trzeba się położyć i przez odpowiednie oddychanie, oraz napinanie i rozluźnianie pewnych partii ciała, począwszy od palców stóp po czubek głowy, sprawiamy, że organizm się wycisza. To trak z grubsza, bo jednocześnie trzeba skupiać uwagę na danych mięśniach jakie mamy napinać i rozluźniać oraz na oddechu - przez co uwaga odwracana jest od nerwicy, lęku i można sie dosyć fajnie wyciszyć (aż do następnego ataku :) - niestety tak to jest zwłaszcza w początkowym okresie),

Trening Jacobsona robiłam właśnie w początkowym okresie pracy nad złagodzeniem nerwicy.(w śmiałych marzeniach miałam plan całkowitego jej wyeliminowania z mojego życia). Najpierw (tak jak zalecało nagranie) leżałam, potem mogłam już wykonywać ćwiczenia siedząc. Nawet w takich miejscach jak poczekalnia u lekarza czy kolejka w urzędzie - czasami nerw napada w różnych miejscach, więc trening pozwala się uspokoić, a przynajmniej sprawić, że człowiek nie wpadnie w panikę, bo wtedy już będzie zupełnie nie halo. Panika jest całkiem niepotrzebna, zupełnie nic nie daje. Widać na jej przykładzie, jakie figle może płatać ludzki umysł. Niby nic się nie dzieje, a jednak się dzieje. Głupio się tak nagle zdenerwować i ulec napadowi lęku - no ale na tym polega ta jakże urocza przypadłość.

W każdym razie polecam trening Jacobsona, zwłaszcza na początku, jak człowiek jest sponiewierany przez nerwicę i nie za bardzo wie, co ma ze sobą zrobić.

sobota, 24 września 2016

*14* Nie trafione leki oraz skutki uboczne

Parę takich miałam. Takich nie trafinonych leków.

Na przykład Pramolan. Brałam i brałam, już minął okres przyswajania i powinien działać ale kompletnie po nim nic nie czułam. Tak jak miałam lęki, napady paniki, kłucie w klatce piersiowej, słaby apetyt i duszności - na tym leku zupełnie nic się nie zmieniło. Plusem było, że nie było żadnych efektów ubocznych, a to już coś zważywszy na stan, w jakim byłam (czytaj niezbyt zdolna do nauki i pracy, niezbyt zdolna do wyjścia na zewnątrz poza dom, aczkolwiek coś tam robiłam, widać nie osiągnęłam wówczas jeszcze zupełnie dna - z czego się cieszyłam).

Doxepin - tu było inaczej. Wytłumił mi znacznie lęki, nabrałam apetytu, znacznie zmniejszył moje wieczorne ataki duszności, zniknęły drętwienia palców i twarzy, ogólnie się poprawiło, studiowałam sobie, spotykałam ze znajomymi, szukałam sobie jakiejś pracy, bo to już był V rok studiów, nawet napisałam pracę mgr a potem się obroniłam (znaczy się skończyłam studia). Jednak nie uważam Doxepinu za jakieś cudo, bo jednocześnie z wytłumieniem objawów byłam jakaś taka nieobecna, przymulona, jakby za taką szybą,  po drugiej stronie której pędziło właściwe życie ze wszystkimi emocjami. Więc niby było spokojnie, ale na dłuższą metę mi się nie podobało. Żyłam jak we śnie, niby byłam, ale jakby mnie nie było. Bardzo konfudujące uczucie.

Na koniec Venlectine - do tego nic nie mam, wyszłam po nim na prostą, jeśli tak to można nazwać. Ze skutków ubocznych było: trudności w odstawieniu leku (rzucałam 3 razy - prawie jak papierosy :) ), bardzo dziwne, kolorowe sny, takie rzeczywiste i intensywne, nocne poty (po dłuższym przyjmowaniu Venlectinu co noc, a zwłaszcza ranem zlewasz się potem jakby było nie wiem jak gorąco), no i przyrost wagi - jak ktoś ma tendencje do tycia to może być problem - mnie to akurat cieszyło.

Teraz od 1.5 roku nie biorę nic, a od około 3 lat brałam już tylko doraźnie w czasie różnych gorszych etapów w życiu, po góra 2 miesiące.

Czasem piję melisę, ale to się nie liczy :)
Znaczy jako lek się nie liczy.

ps: A tu jest o tym, jak leki działają na początku, bo to też nie takie hop - siup i tabletka działa.

czwartek, 22 września 2016

*13* Przyjaciele a nerwica, czy mówić?

Długo ukrywałam przed nawet bliskimi koleżankami nerwicę. Z rodziny wiedziała tylko ta najbliższa, dalsza nie wie do dzisiaj. Co do koleżanek, to obecnie niektóre wiedzą - tzn wiedzą, że chodziłam do psychiatry, że brałam leki, uczęszczałam na terapią - parę z nich przyznało się, że też zdarzyło im się korzystać z porad psychologa czy leczyć u psychiatry w czasie różnych zakrętów życiowych. Niestety (a może stety dla tych osób) żadna z nich nie ma i nie miała tak nasilonej nerwicy jak ja. Cieszę się, bo to jest czasami horror te wszystkie objawy, ale z drugiej strony nikt z tych osób nie jest w stanie mnie zrozumieć. Nie znam drugiej osoby takiej jak ja, to jest z takimi objawami jakie ja miewałam, jedynie w internecie wyczytuję czasem podobne historie. Jest mi wtedy trochę raźniej bo nie czuję się z tym taka sama - osamotniona. Czyli jest nas więcej takich osób, więc nie jestem całkiem takim freakiem ;)

Zawsze chciałam być jak inni i wtopić się w tłum.  Jak się inni tatuowali, kolczykowali, ubierali niekonwencjonalnie - ja czułam się taka inna i wyalienowana w środku, że marzyłam, aby być taką zwykłą, szarą uczennicą/studentką/kobietą jak miliony innych.
Taka dygresja.

Co do znajomych i przyjaciół, to po moim coming oucie reakcje były raczej na plus, nikt nie robił wielkich oczu, wręcz dopytywali się jak się czuję, okazywało się, że jeśli sami nie mieli takich problemów, to na nerwicę cierpi aktualnie ich brat, teściowa, mama albo siostra czy koleżanka z pracy.
Raz tylko spotkałam się z sytuacją, że koleżanka mnie wyśmiała - no i od tamtej pory, plus jeszcze parę sytuacji w międzyczasie, zdegradowała się z dobrej koleżanki do rangi zwykłej koleżanki, pewnej znajomej.

Na to czy się jest podatnym na nerwicę czy nie wpływu nie ma. Ale na dobór przyjaciół już się ma wpływ. Czasem fajnie jest więc oczyścić pole. Starczy, że się człowiek sam męczy z tym dziadostwem (znaczy z nerwicą), więc nie potrzebuje  dodatkowo koło siebie osób, które nie tylko nie pomogą, ale jeszcze kłodę rzucą pod nogi.
Nie jestem kozą i skakać nie będę.

poniedziałek, 19 września 2016

*12* Objaw gula w gardle

Objawy, objawy, nerwica ma ich wiele. Ja miałam wiele.

Jednym z pierwszych była gula w gardle. Coś dziwnego, czujesz jakby gardło ci się zaciskało, jakby coś tam zalegało, przeszkadzało, jakby coś dusiło. Bardzo niemiłe uczucie, można wpaść przez nie w panikę, zwłaszcza jak występuje codziennie i codziennie, zwykle o określonej porze dnia - u mnie było to wieczorem.
Zwykle w ciągu dnia było jako tako. Coś tam sobie robiłam, byłam w szkole (miałam gdzieś 13 lat), po południu odrabiałam lekcje, czasem wpadły koleżanki, a wieczorem jakiś film w telewizji męczyłam (pamiętam leciał wtedy "Alf"), no i wtedy się zaczynało. Gula w gardle, niepokój, straszny smutek - ciągnęło się to ładnych parę miesięcy, wieczór w wieczór (poza piątkiem i sobotą, bo w niedziele wieczorem już mnie znowu napadało jak sobie pomyślałam o poniedziałkowej szkole - do dziś słowo "poniedziałek" wywołuje u mnie jakiś dreszcz zniechęcenia, wybitnie nie jestem poniedziałkową kobietą :)). Tak więc męczyłam się tak ładnych parę miesięcy, nikomu, to znaczy rodzicom nic nie mówiłam, no bo niby co im miałam powiedzieć, że co wieczór dokucza mi gula w gardle - brzmi idiotycznie - tak myślałam i wstydziłam się powiedzieć. Oczywiście znowu do głowy mi nie przyszło, że to z nerwów i i że to jakaś nerwica.
Po jakimś czasie przeszło, nie wiem jak to się stało, ale za jakiś czas ewoluowało w inne objawy, których też nie skojarzyłam ze stresem i nerwicą. No cóż, internetu wtedy nie było, więc wiedza o zaburzeniach psychicznych nie była zbytnio dostępna. No ale Doktora Google też nie było  :)

W każdym razie rada na gulę w gardle jest taka, że jeśli już złapie to nie należy ulegać panice i się nakręcać, bo ta gula to tylko takie wrażenie. Można robić miarowe oddechy, poćwiczyć sobie (sport to zdrowie), można pobiegać z psem (pies się ucieszy), zadzwonić do koleżanki (dobrze, że są darmowe minuty), można posprzątać (a więc robi się przy okazji coś pożytecznego). Kiedyś w końcu przejdzie.
Naprawdę.

Ona nic nie zrobi i nie jest niebezpieczna. Ale niemiła. Jak się leży w łóżku i mucha wpadnie do pokoju i brzęczy i brzęczy, fruwa sobie, wlata do ucha i siada na nosie - jest upierdliwa, ale nie jest niebezpieczna. To ten objaw jest jak taka mucha.

piątek, 16 września 2016

*11* Dzieci z nerwicą

W latach 80 tych, kiedy to (jak to teraz widzę) miałam pierwsze, klasyczne objawy nerwicy, nikt się tym specjalnie nie zajmował. Owszem, rodziców zaniepokoiły zbyt częste wymioty czy tiki nerwowe w postaci szybszego mrugania powiekami, ale po wizycie u okulisty a potem internisty, ten ostatni stwierdził, że to na tle nerwowym i przejdzie. Drugi zaś stwierdził, że właśnie to nie przejdzie a z latami będzie coraz gorzej,bo  ten typ tak ma i co na to poradzisz.
I koniec "leczenia".

Mam teraz żal do lekarzy, nawet do rodziców, że nie zawalczyli wtedy, uznali, że jest jak jest i tak to zostawili, że jakoś się ułoży. A miałam, dopiero 6 lat, więc dosyć wcześnie mnie to dopadło. Od tego czasu bywało różnie, głównie męczyły mnie tiki i wymioty w czasie jakiegoś większego zdenerwowania czy ekscytacji - bo zbytnia ekscytacja również wywoływała objawy - dziwne, prawda? W  każdym razie w starszych latach podstawówki dosyć się wszystko uspokoiło, aż powróciło gdy miałam około13 lat - okres dojrzewania, zmiany w życiu - to i psychika mi widocznie siadła. Oczywiście, nie wiedziałam, że mam nerwicę lękowo- depresyjną. Myślałam za to, że taka widać jestem, że taki mam charakter i już. Do głowy mi nie przyszło, że to jest (jeśli może nie choroba), to pewne zaburzenie.

Dzisiaj jest to leczone, terapeutyzowane, są specjalne placówki dla dzieci.
Szkoda, że tak późno, bo około 26 roku życia zaczęłam cokolwiek z tym robić, ale lepsze to niż nic.
I tak już dużo zrobiłam, ale jeszcze trochę pracy przede mną.

Wydaje mi się, że w takich sytuacjach ważne jest, by ogólnie coś robić a nie chować głowę w piasek mówiąc, że jest jak jest i nic się z tym nie da zrobić.

wtorek, 13 września 2016

*10* Po okresie spokoju objawy wracają

Przychodzi taki dzień, kiedy to po okresie względnego spokoju, prawie całkowitego  wyciszenia objawów, nagle - bum - lęk, niepokój, duszności albo uczucie derealizacji albo totalny jadłowstręt czy mdłości. Ona wraca. Ta nerwica. Właściwie powinno się napisać "ona" z małej litery, bo ona nie zasługuje na dużą literę.  Ale to początek zdania, więc jest wyjątek.

Niee, dlaczego, przecież tak dobrze mi szło? Ile to razy zadawałam sama sobie to pytanie. Przecież brałam leki, chodziłam do terapeuty, pracowałam sama ze sobą poza gabinetem, już było tak spokojnie, pięknie, a tu nagle jak grom z jasnego nieba następuje nawrót objawów . Okropne uczucie, bo człowiek czuje się tak, jakby zawiódł, jakby nie dosyć wystarczająco się starał, skoro nerwica znowu atakuje. Druga zaś myśl to taka, że to się chyba nigdy nie skończy, widać organizm podatny na stres, no i czasem wychodzi jak wychodzi.

Nie lubiłam i nie lubię tych nawrotów, bo się jednak zdarzają. Możliwe, że nie jestem jeszcze na etapie całkowitego uleczenia. Może niektórych będzie to trapić przez całe życie, w wyniku jakiś życiowych przeszkód, nie wiem tego. Ciekawe, czy możliwe jest całkowite wyjście z tych badziewiackich zaburzeń. Czy ktoś się z tego wyleczył?

niedziela, 11 września 2016

*9* Objawy nerwicy

Nie wiem ile jest objawów nerwicy. Co człowiek to ma inne, niektóre występują zbiorowo, tak po koleżeńsku, a inne lubią sobie w miarę upływu czasu dobierać nowych kompanów. Tak jakby w samotności było im nudno czy jak :) Niektóre odchodzą, ale zaraz robią miejsce dla nowych. Coś niemożliwego do zrozumienia dla osoby zdrowej (to znaczy osoby bez nerwicy, a swoją drogą nerwica to choroba, czy tylko zaburzenie, a może sposób reakcji?)

Ja miałam (nie)przyjemność gościć:
- kłucie w sercu i przyspieszone tętno
- nudności
- wymioty
- bóle brzucha
- biegunki
- kłucie z jednej strony głowy
- zawroty głowy
- brak apetytu
- migreny

To jeszcze nic (bo te objawy brzmią dość "zwyczajnie"), jak doszli koledzy tych objawów, to zrobiło się wesoło (haha):
- drętwienie połowy twarzy, rąk, nóg
- nie możność mówienia
- wielomiesięczny kaszel
- uczucie derealizacji
- paniczny lęk, że zaraz umrę
- uczucie zapadania się w siebie
- gula w gardle
- duszności

Na dzisiaj koniec, bo brzmię jak stara, narzekająca babka (nie urażając nikogo):)

czwartek, 8 września 2016

*8* Pierwsze objawy

Pierwsze objawy nerwicy miałam już  w wieku 5-6 lat. W wieku 10-12, jak teraz na to patrzę, bankowo już miałam nerwice. Owszem, kiedy w życiu dzieje się coś trudnego, ma się tak zwanego stresa, normalne są nerwy. Latanie co 10 min do wc, biegunki, kłucia w klatce piersiowej, nudności albo wymioty (panicznie boję się wymiotów) - ludzie się stresują to i może zdarzyć się i tak, że takie mają objawy. A jeśli te wymienione objawy to nerwica, to 100% ludzkości ją ma. Dziwne jednak dzieje się, jak mija dzień, drugi, tydzień i następny tydzień i jeszcze kolejny, a  dolegliwości nie ustępują, mimo tego, że pozornie już nie ma się czego bać i czym stresować. Ciągnie się to miesiącami. Do tego dochodzi nieustanny niepokój, narastające lęki, a nawet - ależ tak! - napady paniki!(kosmos te napady paniki, aż się proszą o wpis. Jak się ładnie poproszą to łaskawie może je opiszę;) )

Teraz inaczej na to patrzę, ale będąc dzieckiem myślałam, że każdy tak ma, jednak w miarę upływu czasu zauważyłam, że jednak nie każdy tak ma, do którego to wniosku doszłam gdzieś tak w wieku lat 10ciu. Że to akurat jest nerwica, tego jeszcze nie wiedziałam, nie wiedziałam w ogóle, że istnieje coś takiego jak nerwica.  Myślałam, ze taki mam charakter, że jestem zbyt wrażliwa, nieśmiała, za mało przebojowa (eee, przebojowa to wcale nie byłam) cicha i spokojna. Faktycznie jak sobie teraz przypominam rzeczywiście miałam te wszystkie cechy, ale istniały one wspólnie z nerwicą. No bo jak na przykład być wesołą, kiedy właśnie przeżywa się mały atak lęku (wtedy nie wiedziałam, że to atak lęku). Trudno też mieć kolejny tydzień gulę w gardle i brylować w towarzystwie, bo najnormalniej w świecie człowiek źle się wtedy czuje. Nawet jeśli chodzi jeszcze do szkoły podstawowej.

Taki był początek, teraz, już po terapii wiem, dlaczego tak się wtedy działo, doszłam do źródeł nerwicy. Czy jest łatwiej - trochę tak, ale jednocześnie czasami mam poczucie może nie tyle zmarnowanych lat, ale takiego jakby żalu, że wtedy nic z tym nikt nie zrobił, taki trochę stracony czas. Miał być beztroski, a wyszło inaczej. Co nie znaczy, że moje dzieciństwo całe było do bani, a ja smędziłam się z konta w kąt jak zombie, czekając od jednego ataku  do drugiego. Szkoda mi tylko trochę, że tak wyszło. Z drugiej jednak strony w drugiej połowie lat 80 tych nikt nie słyszał o terapiach, fobiach szkolnych, nerwicach u dzieci i młodzieży i tego nie leczono, szkoda bardzo.

Podobno im wcześniej w życiu pojawia się nerwica, tym ciężej ją wyleczyć.
Czy da się całkiem wyleczyć nerwicę ? Nie wiem, mam nadzieję.

Co szkodzi spróbować? No to próbuję.

poniedziałek, 5 września 2016

*7* Leki

Dzisiaj o lekach. Może nie jakoś imponująco, ale trochę tego było, jedne lepsze, drugie całkiem nie podziałały. Aha, nie pamiętam dawek, więc będą tylko nazwy leków.

Pramolan - cukierek, zero jakiejkolwiek poprawy, może na kogoś to działa.

Doxepin - wyciszyłam się trochę, fakt, ale zamulacz okropny, ale wtedy myślałam, że tak ma być. Bardzo go lubi derealizacja - czytaj wcale na nią nie działa.

Hydroksyzyna - można wziąć, ale to tak doraźnie, w razie ataku paniki, na dłuższą metę się nie nadaje do leczenia.

Relanium - cudo przepisane przez internistę - jak ktoś chce mieć spokój i przespać jak kamień pół dnia, to proszę bardzo.

Xanax - siekiera jak nie wiem, ale przyznam się, że dobry, przechodzi jak ręką odjął. Ale uwaga - silnie uzależnia. Brałam go może z 10 dni i to kiedy byłam naprawdę w dole doła.  I to bodajże po pół tabletki dziennie.

Venlectine - o to było fajne, bardzo mi pomogło, praktycznie wyciszyło wszystkie objawy, ale - tu też uwaga - ciężko go odstawić, miałam parę podejść zanim mi się to udało. Odstawianie trwało ładnych parę miesięcy. No i tyje się trochę, mi przybyło prawie 15kg - więc jak ktoś ma tendencje do tycia to może być problem.

Seronil - ten był dla mnie najlepszy. Nie wiem co tam sypią, ale samopoczucie bardzo dobre, brak jakiś efektów ubocznych (poza nocnymi potami i dziwnymi, kolorowymi snami jak na haju - ale to jak dla mnie żadne efekty uboczne). Na dodatek łatwo go odstawić.

Najdłużej brałam te dwa ostatnie, zwłaszcza ten ostatni, resztę - po parę miesięcy.

Jeszcze jedno - te leki tak od razu nie działają, czasem zaczynają działać dopiero po 2 tygodniach albo po miesiącu i często na początku jest jeszcze gorzej niż przed podjęciem leczenia - to jest normalne, trzeba wytrzymać ten okres a potem będzie lepiej. Jeśli jednak powiedzmy po 2 miesiącach od przyjmowania leku nadal nie jest lepiej, to może trzeba dobrać inny lek, bo tak się też zdarza i też tak miałam. Wiem, ze to jest niemiłe, ale czasem tak bywa zanim trafi się na odpowiedni środek.

sobota, 3 września 2016

*6* Pierwsza wizyta u psychiatry

Pierwsza wizyta u psychiatry była dla mnie stresem. Co tu dużo mówić, wstydziłam się, czułam się  bezsilna, gorsza i nie wiedziałam czego się spodziewać. Oczekiwałam chyba leżenia na kozetce i wnikliwej psychoanalizy, a tu nic z tego. Bo psychiatra nie jest od wysłuchiwania i terapii ale głównie od przepisywania leków. Oczywiście nie jest też tak, że wysłucha co pacjentowi dolega (kiwając miarowo głową) i tylko przepisze odpowiedni zestaw leków, (a po nerwicy za tydzień, góra dwa śladu nie będzie), dobry psychiatra wysłucha też co się dzieje, że doszło do wystąpienia  naszych objawów.

Tak a propos czasu leczenia, po miesiącu miałam kontrole, trochę lepiej było ale tylko trochę, a ja byłam wielce zdziwiona, że już miesiąc się leczę i nic, nadal żem chora. Psychiatra uśmiechnęła się tylko i powiedziała, ze nerwicę leczy się miesiącami i latami i że to normalne, że jakiejś spektakularnej poprawy jeszcze nie zauważyłam, na dodatek zaleciła za jakiś czas terapię, na którą owszem poszłam, ale zrezygnowałam po 2 miesiącach. Jak tak teraz na to patrzę, to nie dziwne, bo  osoba terapeutyzująca - hm nie wiem, co robiła w tym miejscu bo ewidentnie minęła się z powołaniem. Dopiero kolejna terapia może być nazwana Terapią z dużej litery. Ważne więc, na kogo się trafi po drugiej stronie biurka.

W każdym razie pierwszą  wizytę u psychiatry zaliczyłam, wysłuchała mnie, z grubsza wytłumaczyła co i jak, w sumie nie było tak źle. Jeśli ktoś się boi, że nie będzie wiedział co powiedzieć (no bo co, panie doktorze kłuje mnie serce, ale ono jest fizycznie zdrowe, wiem bo się przebadałam - to jakoś kiepsko brzmi), jeśli więc ktoś się boi, że nie będzie umiał zacząć, to niech się nie boi, psychiatra już będzie wiedział jak rozmawiać i o co zapytać. Gorzej będzie u terapeuty - kiedy trzeba będzie wywlekać różne rzeczy z przeszłości albo skupiać się na nieciekawej obecnie teraźniejszości. :)
Nieee, nie będzie tak źle, terapeuty też nie ma się co bać. Ale to już inny temat.

W każdym razie jak boli ząb to się idzie do dentysty, a jak ma się problemy z psychiką, która sprawia, że ciało nam wariuje, wtedy idziemy do psychiatry i to normalna procedura.



czwartek, 1 września 2016

*5* Czy brać leki

O matko, leki od psychiatry - już tak ze mną źle?- pytałam się ze 100 razy, aż za 101wszym stwierdziłam, że nie nie tak ze mną źle, ale chcę się z tego wyleczyć, albo chociaż to zaleczyć i móc normalnie funkcjonować w pracy i w życiu prywatnym.

Trochę jednak trwało, zanim się na nie zdecydowałam. Wahałam się pomiędzy:
- nie będę brać żadnych psychotropów, czyli będę żyła tak jak inni "zdrowi"ludzie, kij z tym, że nie będę mogła jeść, będę miała ataki paniki, gulę w gardle, duszności i inne atrakcje
czy
-wezmę leki - znikną dokuczliwe objawy, będę normalnie pracować i spotykać się z przyjaciółmi, no ale będę brała psychotropy - więc będę "wariatkom", a w najlepszym wypadku osobą, która nie radzi sobie z życiem, stresem i musi wspomóc się lekami aby normalnie funkcjonować - co jest żałosne.

Jak było już bardzo źle, zdecydowałam się jednak na leki i to była bardzo dobra decyzja.
I tu nie chodzi o to, że tam sobie popłakiwałam w kącie, albo parę razy zabolała mnie głowa i było mi smutno. Po prostu przyszedł moment, gdy nawet pójście do kuchni i nastawienie wody na herbatę było nie lada wyczynem (nie mówiąc już o innych czynnościach).
Dlatego każdego w takiej sytuacji (gdy się jest już niemal na dnie), namawiam na łykanie pastylek, ale....


Jak już się człowiek pozbiera fizycznie do kupy, to dalszą pracę z nerwicą lepiej i trwalej leczy terapia, bo inaczej, jeśli nie omówi się i nie przepracuje pewnych rzeczy, lęki i ataki wrócą zaraz po odstawieniu leków. A to już jest nie fajne.
Bo wtedy  można tak bez końca brać leki - odstawiać- mieć pogorszenie - więc znowu leki itd. A tu nie o to chodzi. I po co się tak w kółko męczyć.

Tak więc leki nie są złe, chociaż ideałem byłoby nigdy ich nie brać, bo jakieś skutki uboczne mogą być (ale w sumie Ibupromy, Apapy i inne takie człowiek też bezkarnie nie łyka garściami).

Jest tylko jeden myk, że trzeba je dobrze dobrać. A na różne osoby najlepiej podziała dany lek, to co na jednego zadziała na drugiego nie i odwrotnie. Czasem trochę potrwa taki optymalny dobór leków i to jest całkiem normalne, nie ma się co od razu zniechęcać

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

*4* Dlaczego to właśnie ja mam nerwicę?

Dlaczego to właśnie ja mam nerwicę?
A dlaczego nie? Inni mają chore serce, albo reumatyzm, albo chorobę skóry czy rodzą się głusi.
Z zaburzeniami lękowo - depresyjnymi padło na mnie. To nie jest żadna kara, czy coś, co czyni człowieka gorszym. Po prostu jest i już.

Pewnie wiele czynników się na to składa, niektóre skłonności są wrodzone a jeśli w ciągu życia wystąpią pewne sprzyjające okoliczności, nerwica ma doskonałą pożywkę i rośnie w siłę, aż pewnego dnia wybucha no i człowiek  się z nią męczy, bo przyjemna to ona nie jest.
Wrzody żołądka też przyjemne nie są, czy chore zatoki, pewnie  osoby cierpiące na te schorzenia też zastanawiają się, dlaczego je to spotkało, przecież inni są zdrowi. Cóż, mam wrażenie, że każdy coś tam ma i zastanawia się, dlaczego on, przecież nie pił nie palił, nie brał narkotyków, był grzeczny, nie kradł i nie wszczynał bójek, więc dlaczego padło na niego?

Też się nad tym dosyć długo zastanawiałam i byłam zła na los, że mnie tym uraczył. I po bardzo długim czasie doszłam do wniosku, że takie pytanie nie ma sensu, bo nie ma na nie odpowiedzi. Przyjęłam do wiadomości, że cóż zdarza się, wypadło na mnie i tyle.

No tak to już jest. A rozkminianie "dlaczego ja" niczego nie poprawi, a jeszcze się człowiek dodatkowo zdołuje.
A jak sam o siebie nie zadba, to kto?

sobota, 27 sierpnia 2016

*3* Mieć nerwicę to wstyd?

- Jestem chory na nerki.
- Choruję na cukrzycę.
- Mam nerwice. [tu bywa, że następuje niezręczna cisza]

Dlaczego do innych chorób, takich typowo "cielesnych" nie  ma się oporów przyznać, a do chorób, czy zaburzeń psychicznych przyznać się już nie jest łatwo? 

"Nienormaly  jakiś, pewnie bierze psychotropy leki na głowę i leczy się w szpitalu psychiatrycznym. Wiadomo, jak chodzi do psychiatry, to musi z nim być coś nie tak. A tak ogólnie to wstyd chorować psychicznie."

Tak to jest, łatwiej się przyznać do tego, że się choruje na cukrzycę, ba nawet że jest się nałogowym palaczem niż do tego, że się leczy u psychiatry. Ale i tak mam wrażenie, że teraz jest lepiej, niż na przykład kilkadziesiąt lat temu, gdzie osoba chodząca do psychiatry to był bankowo wariat, leczony elektrowstrząsami.
Tak słyszałam ( to znaczy o takim podejściu ludzi do pacjentów psychiatrycznych, a nie, że wszystkich leczyli prądem).

Trudno się przyznać, nawet najbliższym, ale przychodzi taki czas, kiedy ma się ochotę podzielić tym niusem z jakimś człowiekiem, bo ma się już dosyć siedzenia w tej skorupie.
I tu może być tak, że faktycznie ktoś wyśmieje, albo zacznie unikać, albo głupio skomentuje - co tak naprawdę jest całkiem dobrym testem na przyjaźń. Podobno nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, więc taki odsiew przyjaciół tak naprawdę może być pożyteczny, bo będą tacy, co zostaną, nie odwrócą się, a najlepsze jest to, że może się okazać, że cierpią dokładnie na to samo.

Więc robi się raźniej.
W kupie siła, jak mówią. :)

Nie ma się czego wstydzić, aczkolwiek nerwica bywa bardzo nieco  krępująca i upierdliwa na co dzień.
(Oczywiście latami się tego wstydziłam, dopiero teraz jestem taka mądra ;) ).

piątek, 26 sierpnia 2016

*2* Początek i dlaczego taki blog

Hm hm hm, początek nerwicy? Wydaje mi się, że mam ją od zawsze. Odkąd pamiętam. Tylko, że wtedy nie wiedziałam, że to jest nerwica, myślałam, ze wszyscy tak mają (inne dzieci i dorośli). Normalne (i jedocześnie straszne) dla mnie były lęki, uczucie strachu, opuszczenia, bóle brzucha, nudności, tiki nerwowe (potem dołączyli do nich koledzy, ale o tym kiedy indziej).

Początki nerwicy pamiętam jeszcze z przedszkola, potem oczywiście ze szkoły podstawowej (jeszcze 8-mio letniej, ale ale, niedługo znowu będzie 8 letnia - i po co komu było to zamieszanie z gimnazjami), apogeum przyszło w liceum (i się zrymowło), ale ciągle nie wiedziałam, co to jest, uważałam, że mam taki charakter, że się za bardzo przejmuję, być może jestem zbyt ambitna, a w ogóle to ja od zawsze tak miałam  - więc tak sobie żyłam nieświadoma uciążliwej lokatorki. Coś było nie tak, ale nie wiedziałam co.

22 lata - pierwsza diagnoza, niedowierzanie, "nerwica" - "No coś pan! Wszyscy mają stres, mnie serce kłuje już od miesiąca, dzień w dzień, nie mogę oddychać (zwłaszcza wieczorem), więc sugerowałabym chorobę serca, może mi zastawka wypadła, no i ewidentnie z płucami jest coś nie tak, może się zapadły czy co, no bo nie mogę oddychać swobodnie - a pan mi tu o jakiejś nerwicy. Nie jestem wariatką! Ja tu studia kończę, zaraz obrona pracy, zaraz szukanie prawdziwej pracy, ja sobie zawsze ze wszystkim radzę, nigdy nie nawalam, a tu mi się wciska chorobę. I to psychiczną!" - nie nie powiedziałam tego na głos ale tak pomyślałam. I tak to zostawiłam na parę lat, aż do 26, 27 roku życia, kiedy to już nie obyło się bez leków, a potem terapii, ale to już inna historia.

Dlaczego taki blog?
Dwa powody:
Pierwszy - ma mi to pomóc ułożyć myśli i jest to również sposób na wygadanie się. Taka terapia przez pisanie.
Drugi - jest nas więcej (to znaczy nerwicowców), może będę mogła komuś pomóc? Parę osób mi pomogło, chciałabym spłacić dług.

*1* Intro

Autor: kobieta
Wiek : 39 lat
Miasto : w Polsce
Zawód : jest
Praca: też jest
Nerwica : jest (chyba od zawsze, czy to możliwe???)
Typ nerwicy: lękowo- depresyjna
Leczenie : leki ( o tym kiedyś) i terapia ( polecam)