czwartek, 29 września 2016

*16* Kiedy zaczyna działać psychotrop

Pamiętam mój pierwszy psychotrop (na słowo "psychotrop" zesztywniałam i pomyślałam no ładnie, nawet jeśli do tej pory miałaś dziwne jazdy, dziwne objawy, to jeszcze mogłaś się uważać za "normalną". Z chwilą, gdy dostałam leki - hmm pięknie, jestem chora psychicznie, koniec i kropka. I jak tu się komuś przyznać? Taki Pramolan to nie Aspiryna - słowem poczułam się jak naznaczona.

Było nie było, leki trzeba było brać aby jakoś w miarę normalnie zacząć funkcjonować, bo takie życie w ciąglym lęku plus 150 różnych objawów to nie życie tylko wegetacja. Tydzień lub dwa - człowiek to wytrzyma. No niech będzie miesiąc, ale pół roku, czy więcej - to istny horror, nie wie tego nikt kto tego nie doświadczył (na jego szczęście).

Parę leków w swoim życiu już pobrałam i powiem tak, że są to specyfiki, na których działanie trzeba trochę poczekać. Zwykle minimum 2 tygodnie. Także jeśli łyka się psychotropy tydzień i brak jakiejkolwiek poprawy, to całkiem normalne, bo lek jeszcze nie zaczął działać. Bywa też tak, że w tym początkowym okresie samopoczucie się pogarsza - i tak tez może być , to normalna reakcja.
Pamiętam Venlectine. Ogólnie byłam wówczas w kiepskawym stanie, funkcjonowałam co prawda jako tako po japońsku, ale do pełni życia mi było daleko. Poranne lęki, nieustanne nudności, jadłowstręt, ucisk w żołądku, napady kaszlu, derealizacja dzień w dzień.... . No to raz, biorę Venlectine. Pobrałam parę dni i myślałam już, że zejdę. Było jeszcze gorzej. Prawie cały czas płakałam i byłam cieniem własnego cienia. Jednak po rozmowie z psychiatrą trochę się uspokoiłam, bo ponoć tak się zdarza i za tydzień góra dwa objawy miały ustąpić. Tadaaam - no i za tydzień faktycznie tak się stało. Mam bardzo dobrą psychiatrę. Inna sprawa, że Venlectinu nie mogłam od tak sobie rzucić - ale o tym innym razem.

Zmierzam do tego, że chociaż najlepiej leków nie brać (nawet Apapów czy jakichś innych), ale kiedy mus to mus, a na ich działanie niestety trzeba trochę poczekać i to całkiem normalne zjawisko, kiedyś nadejdzie dzień, że leki zrobią swoje, nawet, jeśli na początku ich przyjmowania będzie jeszcze gorzej.

I na każdego podziała co innego, ważny jest więc ich właściwy dobór.
A potem jak już się poprawi dochodzi psychoterapia - i to jest dopiero jazda ;)

poniedziałek, 26 września 2016

*15* Co mi pomaga - trening Jacobsona

Trening Jacobsona, to zestaw takich "ćwiczeń", które wbrew pozorom można robić wszędzie. W oryginalnej wersji trzeba się położyć i przez odpowiednie oddychanie, oraz napinanie i rozluźnianie pewnych partii ciała, począwszy od palców stóp po czubek głowy, sprawiamy, że organizm się wycisza. To trak z grubsza, bo jednocześnie trzeba skupiać uwagę na danych mięśniach jakie mamy napinać i rozluźniać oraz na oddechu - przez co uwaga odwracana jest od nerwicy, lęku i można sie dosyć fajnie wyciszyć (aż do następnego ataku :) - niestety tak to jest zwłaszcza w początkowym okresie),

Trening Jacobsona robiłam właśnie w początkowym okresie pracy nad złagodzeniem nerwicy.(w śmiałych marzeniach miałam plan całkowitego jej wyeliminowania z mojego życia). Najpierw (tak jak zalecało nagranie) leżałam, potem mogłam już wykonywać ćwiczenia siedząc. Nawet w takich miejscach jak poczekalnia u lekarza czy kolejka w urzędzie - czasami nerw napada w różnych miejscach, więc trening pozwala się uspokoić, a przynajmniej sprawić, że człowiek nie wpadnie w panikę, bo wtedy już będzie zupełnie nie halo. Panika jest całkiem niepotrzebna, zupełnie nic nie daje. Widać na jej przykładzie, jakie figle może płatać ludzki umysł. Niby nic się nie dzieje, a jednak się dzieje. Głupio się tak nagle zdenerwować i ulec napadowi lęku - no ale na tym polega ta jakże urocza przypadłość.

W każdym razie polecam trening Jacobsona, zwłaszcza na początku, jak człowiek jest sponiewierany przez nerwicę i nie za bardzo wie, co ma ze sobą zrobić.

sobota, 24 września 2016

*14* Nie trafione leki oraz skutki uboczne

Parę takich miałam. Takich nie trafinonych leków.

Na przykład Pramolan. Brałam i brałam, już minął okres przyswajania i powinien działać ale kompletnie po nim nic nie czułam. Tak jak miałam lęki, napady paniki, kłucie w klatce piersiowej, słaby apetyt i duszności - na tym leku zupełnie nic się nie zmieniło. Plusem było, że nie było żadnych efektów ubocznych, a to już coś zważywszy na stan, w jakim byłam (czytaj niezbyt zdolna do nauki i pracy, niezbyt zdolna do wyjścia na zewnątrz poza dom, aczkolwiek coś tam robiłam, widać nie osiągnęłam wówczas jeszcze zupełnie dna - z czego się cieszyłam).

Doxepin - tu było inaczej. Wytłumił mi znacznie lęki, nabrałam apetytu, znacznie zmniejszył moje wieczorne ataki duszności, zniknęły drętwienia palców i twarzy, ogólnie się poprawiło, studiowałam sobie, spotykałam ze znajomymi, szukałam sobie jakiejś pracy, bo to już był V rok studiów, nawet napisałam pracę mgr a potem się obroniłam (znaczy się skończyłam studia). Jednak nie uważam Doxepinu za jakieś cudo, bo jednocześnie z wytłumieniem objawów byłam jakaś taka nieobecna, przymulona, jakby za taką szybą,  po drugiej stronie której pędziło właściwe życie ze wszystkimi emocjami. Więc niby było spokojnie, ale na dłuższą metę mi się nie podobało. Żyłam jak we śnie, niby byłam, ale jakby mnie nie było. Bardzo konfudujące uczucie.

Na koniec Venlectine - do tego nic nie mam, wyszłam po nim na prostą, jeśli tak to można nazwać. Ze skutków ubocznych było: trudności w odstawieniu leku (rzucałam 3 razy - prawie jak papierosy :) ), bardzo dziwne, kolorowe sny, takie rzeczywiste i intensywne, nocne poty (po dłuższym przyjmowaniu Venlectinu co noc, a zwłaszcza ranem zlewasz się potem jakby było nie wiem jak gorąco), no i przyrost wagi - jak ktoś ma tendencje do tycia to może być problem - mnie to akurat cieszyło.

Teraz od 1.5 roku nie biorę nic, a od około 3 lat brałam już tylko doraźnie w czasie różnych gorszych etapów w życiu, po góra 2 miesiące.

Czasem piję melisę, ale to się nie liczy :)
Znaczy jako lek się nie liczy.

ps: A tu jest o tym, jak leki działają na początku, bo to też nie takie hop - siup i tabletka działa.

czwartek, 22 września 2016

*13* Przyjaciele a nerwica, czy mówić?

Długo ukrywałam przed nawet bliskimi koleżankami nerwicę. Z rodziny wiedziała tylko ta najbliższa, dalsza nie wie do dzisiaj. Co do koleżanek, to obecnie niektóre wiedzą - tzn wiedzą, że chodziłam do psychiatry, że brałam leki, uczęszczałam na terapią - parę z nich przyznało się, że też zdarzyło im się korzystać z porad psychologa czy leczyć u psychiatry w czasie różnych zakrętów życiowych. Niestety (a może stety dla tych osób) żadna z nich nie ma i nie miała tak nasilonej nerwicy jak ja. Cieszę się, bo to jest czasami horror te wszystkie objawy, ale z drugiej strony nikt z tych osób nie jest w stanie mnie zrozumieć. Nie znam drugiej osoby takiej jak ja, to jest z takimi objawami jakie ja miewałam, jedynie w internecie wyczytuję czasem podobne historie. Jest mi wtedy trochę raźniej bo nie czuję się z tym taka sama - osamotniona. Czyli jest nas więcej takich osób, więc nie jestem całkiem takim freakiem ;)

Zawsze chciałam być jak inni i wtopić się w tłum.  Jak się inni tatuowali, kolczykowali, ubierali niekonwencjonalnie - ja czułam się taka inna i wyalienowana w środku, że marzyłam, aby być taką zwykłą, szarą uczennicą/studentką/kobietą jak miliony innych.
Taka dygresja.

Co do znajomych i przyjaciół, to po moim coming oucie reakcje były raczej na plus, nikt nie robił wielkich oczu, wręcz dopytywali się jak się czuję, okazywało się, że jeśli sami nie mieli takich problemów, to na nerwicę cierpi aktualnie ich brat, teściowa, mama albo siostra czy koleżanka z pracy.
Raz tylko spotkałam się z sytuacją, że koleżanka mnie wyśmiała - no i od tamtej pory, plus jeszcze parę sytuacji w międzyczasie, zdegradowała się z dobrej koleżanki do rangi zwykłej koleżanki, pewnej znajomej.

Na to czy się jest podatnym na nerwicę czy nie wpływu nie ma. Ale na dobór przyjaciół już się ma wpływ. Czasem fajnie jest więc oczyścić pole. Starczy, że się człowiek sam męczy z tym dziadostwem (znaczy z nerwicą), więc nie potrzebuje  dodatkowo koło siebie osób, które nie tylko nie pomogą, ale jeszcze kłodę rzucą pod nogi.
Nie jestem kozą i skakać nie będę.

poniedziałek, 19 września 2016

*12* Objaw gula w gardle

Objawy, objawy, nerwica ma ich wiele. Ja miałam wiele.

Jednym z pierwszych była gula w gardle. Coś dziwnego, czujesz jakby gardło ci się zaciskało, jakby coś tam zalegało, przeszkadzało, jakby coś dusiło. Bardzo niemiłe uczucie, można wpaść przez nie w panikę, zwłaszcza jak występuje codziennie i codziennie, zwykle o określonej porze dnia - u mnie było to wieczorem.
Zwykle w ciągu dnia było jako tako. Coś tam sobie robiłam, byłam w szkole (miałam gdzieś 13 lat), po południu odrabiałam lekcje, czasem wpadły koleżanki, a wieczorem jakiś film w telewizji męczyłam (pamiętam leciał wtedy "Alf"), no i wtedy się zaczynało. Gula w gardle, niepokój, straszny smutek - ciągnęło się to ładnych parę miesięcy, wieczór w wieczór (poza piątkiem i sobotą, bo w niedziele wieczorem już mnie znowu napadało jak sobie pomyślałam o poniedziałkowej szkole - do dziś słowo "poniedziałek" wywołuje u mnie jakiś dreszcz zniechęcenia, wybitnie nie jestem poniedziałkową kobietą :)). Tak więc męczyłam się tak ładnych parę miesięcy, nikomu, to znaczy rodzicom nic nie mówiłam, no bo niby co im miałam powiedzieć, że co wieczór dokucza mi gula w gardle - brzmi idiotycznie - tak myślałam i wstydziłam się powiedzieć. Oczywiście znowu do głowy mi nie przyszło, że to z nerwów i i że to jakaś nerwica.
Po jakimś czasie przeszło, nie wiem jak to się stało, ale za jakiś czas ewoluowało w inne objawy, których też nie skojarzyłam ze stresem i nerwicą. No cóż, internetu wtedy nie było, więc wiedza o zaburzeniach psychicznych nie była zbytnio dostępna. No ale Doktora Google też nie było  :)

W każdym razie rada na gulę w gardle jest taka, że jeśli już złapie to nie należy ulegać panice i się nakręcać, bo ta gula to tylko takie wrażenie. Można robić miarowe oddechy, poćwiczyć sobie (sport to zdrowie), można pobiegać z psem (pies się ucieszy), zadzwonić do koleżanki (dobrze, że są darmowe minuty), można posprzątać (a więc robi się przy okazji coś pożytecznego). Kiedyś w końcu przejdzie.
Naprawdę.

Ona nic nie zrobi i nie jest niebezpieczna. Ale niemiła. Jak się leży w łóżku i mucha wpadnie do pokoju i brzęczy i brzęczy, fruwa sobie, wlata do ucha i siada na nosie - jest upierdliwa, ale nie jest niebezpieczna. To ten objaw jest jak taka mucha.

piątek, 16 września 2016

*11* Dzieci z nerwicą

W latach 80 tych, kiedy to (jak to teraz widzę) miałam pierwsze, klasyczne objawy nerwicy, nikt się tym specjalnie nie zajmował. Owszem, rodziców zaniepokoiły zbyt częste wymioty czy tiki nerwowe w postaci szybszego mrugania powiekami, ale po wizycie u okulisty a potem internisty, ten ostatni stwierdził, że to na tle nerwowym i przejdzie. Drugi zaś stwierdził, że właśnie to nie przejdzie a z latami będzie coraz gorzej,bo  ten typ tak ma i co na to poradzisz.
I koniec "leczenia".

Mam teraz żal do lekarzy, nawet do rodziców, że nie zawalczyli wtedy, uznali, że jest jak jest i tak to zostawili, że jakoś się ułoży. A miałam, dopiero 6 lat, więc dosyć wcześnie mnie to dopadło. Od tego czasu bywało różnie, głównie męczyły mnie tiki i wymioty w czasie jakiegoś większego zdenerwowania czy ekscytacji - bo zbytnia ekscytacja również wywoływała objawy - dziwne, prawda? W  każdym razie w starszych latach podstawówki dosyć się wszystko uspokoiło, aż powróciło gdy miałam około13 lat - okres dojrzewania, zmiany w życiu - to i psychika mi widocznie siadła. Oczywiście, nie wiedziałam, że mam nerwicę lękowo- depresyjną. Myślałam za to, że taka widać jestem, że taki mam charakter i już. Do głowy mi nie przyszło, że to jest (jeśli może nie choroba), to pewne zaburzenie.

Dzisiaj jest to leczone, terapeutyzowane, są specjalne placówki dla dzieci.
Szkoda, że tak późno, bo około 26 roku życia zaczęłam cokolwiek z tym robić, ale lepsze to niż nic.
I tak już dużo zrobiłam, ale jeszcze trochę pracy przede mną.

Wydaje mi się, że w takich sytuacjach ważne jest, by ogólnie coś robić a nie chować głowę w piasek mówiąc, że jest jak jest i nic się z tym nie da zrobić.

wtorek, 13 września 2016

*10* Po okresie spokoju objawy wracają

Przychodzi taki dzień, kiedy to po okresie względnego spokoju, prawie całkowitego  wyciszenia objawów, nagle - bum - lęk, niepokój, duszności albo uczucie derealizacji albo totalny jadłowstręt czy mdłości. Ona wraca. Ta nerwica. Właściwie powinno się napisać "ona" z małej litery, bo ona nie zasługuje na dużą literę.  Ale to początek zdania, więc jest wyjątek.

Niee, dlaczego, przecież tak dobrze mi szło? Ile to razy zadawałam sama sobie to pytanie. Przecież brałam leki, chodziłam do terapeuty, pracowałam sama ze sobą poza gabinetem, już było tak spokojnie, pięknie, a tu nagle jak grom z jasnego nieba następuje nawrót objawów . Okropne uczucie, bo człowiek czuje się tak, jakby zawiódł, jakby nie dosyć wystarczająco się starał, skoro nerwica znowu atakuje. Druga zaś myśl to taka, że to się chyba nigdy nie skończy, widać organizm podatny na stres, no i czasem wychodzi jak wychodzi.

Nie lubiłam i nie lubię tych nawrotów, bo się jednak zdarzają. Możliwe, że nie jestem jeszcze na etapie całkowitego uleczenia. Może niektórych będzie to trapić przez całe życie, w wyniku jakiś życiowych przeszkód, nie wiem tego. Ciekawe, czy możliwe jest całkowite wyjście z tych badziewiackich zaburzeń. Czy ktoś się z tego wyleczył?

niedziela, 11 września 2016

*9* Objawy nerwicy

Nie wiem ile jest objawów nerwicy. Co człowiek to ma inne, niektóre występują zbiorowo, tak po koleżeńsku, a inne lubią sobie w miarę upływu czasu dobierać nowych kompanów. Tak jakby w samotności było im nudno czy jak :) Niektóre odchodzą, ale zaraz robią miejsce dla nowych. Coś niemożliwego do zrozumienia dla osoby zdrowej (to znaczy osoby bez nerwicy, a swoją drogą nerwica to choroba, czy tylko zaburzenie, a może sposób reakcji?)

Ja miałam (nie)przyjemność gościć:
- kłucie w sercu i przyspieszone tętno
- nudności
- wymioty
- bóle brzucha
- biegunki
- kłucie z jednej strony głowy
- zawroty głowy
- brak apetytu
- migreny

To jeszcze nic (bo te objawy brzmią dość "zwyczajnie"), jak doszli koledzy tych objawów, to zrobiło się wesoło (haha):
- drętwienie połowy twarzy, rąk, nóg
- nie możność mówienia
- wielomiesięczny kaszel
- uczucie derealizacji
- paniczny lęk, że zaraz umrę
- uczucie zapadania się w siebie
- gula w gardle
- duszności

Na dzisiaj koniec, bo brzmię jak stara, narzekająca babka (nie urażając nikogo):)

czwartek, 8 września 2016

*8* Pierwsze objawy

Pierwsze objawy nerwicy miałam już  w wieku 5-6 lat. W wieku 10-12, jak teraz na to patrzę, bankowo już miałam nerwice. Owszem, kiedy w życiu dzieje się coś trudnego, ma się tak zwanego stresa, normalne są nerwy. Latanie co 10 min do wc, biegunki, kłucia w klatce piersiowej, nudności albo wymioty (panicznie boję się wymiotów) - ludzie się stresują to i może zdarzyć się i tak, że takie mają objawy. A jeśli te wymienione objawy to nerwica, to 100% ludzkości ją ma. Dziwne jednak dzieje się, jak mija dzień, drugi, tydzień i następny tydzień i jeszcze kolejny, a  dolegliwości nie ustępują, mimo tego, że pozornie już nie ma się czego bać i czym stresować. Ciągnie się to miesiącami. Do tego dochodzi nieustanny niepokój, narastające lęki, a nawet - ależ tak! - napady paniki!(kosmos te napady paniki, aż się proszą o wpis. Jak się ładnie poproszą to łaskawie może je opiszę;) )

Teraz inaczej na to patrzę, ale będąc dzieckiem myślałam, że każdy tak ma, jednak w miarę upływu czasu zauważyłam, że jednak nie każdy tak ma, do którego to wniosku doszłam gdzieś tak w wieku lat 10ciu. Że to akurat jest nerwica, tego jeszcze nie wiedziałam, nie wiedziałam w ogóle, że istnieje coś takiego jak nerwica.  Myślałam, ze taki mam charakter, że jestem zbyt wrażliwa, nieśmiała, za mało przebojowa (eee, przebojowa to wcale nie byłam) cicha i spokojna. Faktycznie jak sobie teraz przypominam rzeczywiście miałam te wszystkie cechy, ale istniały one wspólnie z nerwicą. No bo jak na przykład być wesołą, kiedy właśnie przeżywa się mały atak lęku (wtedy nie wiedziałam, że to atak lęku). Trudno też mieć kolejny tydzień gulę w gardle i brylować w towarzystwie, bo najnormalniej w świecie człowiek źle się wtedy czuje. Nawet jeśli chodzi jeszcze do szkoły podstawowej.

Taki był początek, teraz, już po terapii wiem, dlaczego tak się wtedy działo, doszłam do źródeł nerwicy. Czy jest łatwiej - trochę tak, ale jednocześnie czasami mam poczucie może nie tyle zmarnowanych lat, ale takiego jakby żalu, że wtedy nic z tym nikt nie zrobił, taki trochę stracony czas. Miał być beztroski, a wyszło inaczej. Co nie znaczy, że moje dzieciństwo całe było do bani, a ja smędziłam się z konta w kąt jak zombie, czekając od jednego ataku  do drugiego. Szkoda mi tylko trochę, że tak wyszło. Z drugiej jednak strony w drugiej połowie lat 80 tych nikt nie słyszał o terapiach, fobiach szkolnych, nerwicach u dzieci i młodzieży i tego nie leczono, szkoda bardzo.

Podobno im wcześniej w życiu pojawia się nerwica, tym ciężej ją wyleczyć.
Czy da się całkiem wyleczyć nerwicę ? Nie wiem, mam nadzieję.

Co szkodzi spróbować? No to próbuję.

poniedziałek, 5 września 2016

*7* Leki

Dzisiaj o lekach. Może nie jakoś imponująco, ale trochę tego było, jedne lepsze, drugie całkiem nie podziałały. Aha, nie pamiętam dawek, więc będą tylko nazwy leków.

Pramolan - cukierek, zero jakiejkolwiek poprawy, może na kogoś to działa.

Doxepin - wyciszyłam się trochę, fakt, ale zamulacz okropny, ale wtedy myślałam, że tak ma być. Bardzo go lubi derealizacja - czytaj wcale na nią nie działa.

Hydroksyzyna - można wziąć, ale to tak doraźnie, w razie ataku paniki, na dłuższą metę się nie nadaje do leczenia.

Relanium - cudo przepisane przez internistę - jak ktoś chce mieć spokój i przespać jak kamień pół dnia, to proszę bardzo.

Xanax - siekiera jak nie wiem, ale przyznam się, że dobry, przechodzi jak ręką odjął. Ale uwaga - silnie uzależnia. Brałam go może z 10 dni i to kiedy byłam naprawdę w dole doła.  I to bodajże po pół tabletki dziennie.

Venlectine - o to było fajne, bardzo mi pomogło, praktycznie wyciszyło wszystkie objawy, ale - tu też uwaga - ciężko go odstawić, miałam parę podejść zanim mi się to udało. Odstawianie trwało ładnych parę miesięcy. No i tyje się trochę, mi przybyło prawie 15kg - więc jak ktoś ma tendencje do tycia to może być problem.

Seronil - ten był dla mnie najlepszy. Nie wiem co tam sypią, ale samopoczucie bardzo dobre, brak jakiś efektów ubocznych (poza nocnymi potami i dziwnymi, kolorowymi snami jak na haju - ale to jak dla mnie żadne efekty uboczne). Na dodatek łatwo go odstawić.

Najdłużej brałam te dwa ostatnie, zwłaszcza ten ostatni, resztę - po parę miesięcy.

Jeszcze jedno - te leki tak od razu nie działają, czasem zaczynają działać dopiero po 2 tygodniach albo po miesiącu i często na początku jest jeszcze gorzej niż przed podjęciem leczenia - to jest normalne, trzeba wytrzymać ten okres a potem będzie lepiej. Jeśli jednak powiedzmy po 2 miesiącach od przyjmowania leku nadal nie jest lepiej, to może trzeba dobrać inny lek, bo tak się też zdarza i też tak miałam. Wiem, ze to jest niemiłe, ale czasem tak bywa zanim trafi się na odpowiedni środek.

sobota, 3 września 2016

*6* Pierwsza wizyta u psychiatry

Pierwsza wizyta u psychiatry była dla mnie stresem. Co tu dużo mówić, wstydziłam się, czułam się  bezsilna, gorsza i nie wiedziałam czego się spodziewać. Oczekiwałam chyba leżenia na kozetce i wnikliwej psychoanalizy, a tu nic z tego. Bo psychiatra nie jest od wysłuchiwania i terapii ale głównie od przepisywania leków. Oczywiście nie jest też tak, że wysłucha co pacjentowi dolega (kiwając miarowo głową) i tylko przepisze odpowiedni zestaw leków, (a po nerwicy za tydzień, góra dwa śladu nie będzie), dobry psychiatra wysłucha też co się dzieje, że doszło do wystąpienia  naszych objawów.

Tak a propos czasu leczenia, po miesiącu miałam kontrole, trochę lepiej było ale tylko trochę, a ja byłam wielce zdziwiona, że już miesiąc się leczę i nic, nadal żem chora. Psychiatra uśmiechnęła się tylko i powiedziała, ze nerwicę leczy się miesiącami i latami i że to normalne, że jakiejś spektakularnej poprawy jeszcze nie zauważyłam, na dodatek zaleciła za jakiś czas terapię, na którą owszem poszłam, ale zrezygnowałam po 2 miesiącach. Jak tak teraz na to patrzę, to nie dziwne, bo  osoba terapeutyzująca - hm nie wiem, co robiła w tym miejscu bo ewidentnie minęła się z powołaniem. Dopiero kolejna terapia może być nazwana Terapią z dużej litery. Ważne więc, na kogo się trafi po drugiej stronie biurka.

W każdym razie pierwszą  wizytę u psychiatry zaliczyłam, wysłuchała mnie, z grubsza wytłumaczyła co i jak, w sumie nie było tak źle. Jeśli ktoś się boi, że nie będzie wiedział co powiedzieć (no bo co, panie doktorze kłuje mnie serce, ale ono jest fizycznie zdrowe, wiem bo się przebadałam - to jakoś kiepsko brzmi), jeśli więc ktoś się boi, że nie będzie umiał zacząć, to niech się nie boi, psychiatra już będzie wiedział jak rozmawiać i o co zapytać. Gorzej będzie u terapeuty - kiedy trzeba będzie wywlekać różne rzeczy z przeszłości albo skupiać się na nieciekawej obecnie teraźniejszości. :)
Nieee, nie będzie tak źle, terapeuty też nie ma się co bać. Ale to już inny temat.

W każdym razie jak boli ząb to się idzie do dentysty, a jak ma się problemy z psychiką, która sprawia, że ciało nam wariuje, wtedy idziemy do psychiatry i to normalna procedura.



czwartek, 1 września 2016

*5* Czy brać leki

O matko, leki od psychiatry - już tak ze mną źle?- pytałam się ze 100 razy, aż za 101wszym stwierdziłam, że nie nie tak ze mną źle, ale chcę się z tego wyleczyć, albo chociaż to zaleczyć i móc normalnie funkcjonować w pracy i w życiu prywatnym.

Trochę jednak trwało, zanim się na nie zdecydowałam. Wahałam się pomiędzy:
- nie będę brać żadnych psychotropów, czyli będę żyła tak jak inni "zdrowi"ludzie, kij z tym, że nie będę mogła jeść, będę miała ataki paniki, gulę w gardle, duszności i inne atrakcje
czy
-wezmę leki - znikną dokuczliwe objawy, będę normalnie pracować i spotykać się z przyjaciółmi, no ale będę brała psychotropy - więc będę "wariatkom", a w najlepszym wypadku osobą, która nie radzi sobie z życiem, stresem i musi wspomóc się lekami aby normalnie funkcjonować - co jest żałosne.

Jak było już bardzo źle, zdecydowałam się jednak na leki i to była bardzo dobra decyzja.
I tu nie chodzi o to, że tam sobie popłakiwałam w kącie, albo parę razy zabolała mnie głowa i było mi smutno. Po prostu przyszedł moment, gdy nawet pójście do kuchni i nastawienie wody na herbatę było nie lada wyczynem (nie mówiąc już o innych czynnościach).
Dlatego każdego w takiej sytuacji (gdy się jest już niemal na dnie), namawiam na łykanie pastylek, ale....


Jak już się człowiek pozbiera fizycznie do kupy, to dalszą pracę z nerwicą lepiej i trwalej leczy terapia, bo inaczej, jeśli nie omówi się i nie przepracuje pewnych rzeczy, lęki i ataki wrócą zaraz po odstawieniu leków. A to już jest nie fajne.
Bo wtedy  można tak bez końca brać leki - odstawiać- mieć pogorszenie - więc znowu leki itd. A tu nie o to chodzi. I po co się tak w kółko męczyć.

Tak więc leki nie są złe, chociaż ideałem byłoby nigdy ich nie brać, bo jakieś skutki uboczne mogą być (ale w sumie Ibupromy, Apapy i inne takie człowiek też bezkarnie nie łyka garściami).

Jest tylko jeden myk, że trzeba je dobrze dobrać. A na różne osoby najlepiej podziała dany lek, to co na jednego zadziała na drugiego nie i odwrotnie. Czasem trochę potrwa taki optymalny dobór leków i to jest całkiem normalne, nie ma się co od razu zniechęcać