niedziela, 30 października 2016

*26*Jak sobie poradziłam z derealizacją

Derealizacja, derealizacja... idziesz ulicą, albo siedzisz w kinie, albo w domu coś tam sobie robisz i czujesz się dziwnie. No nic Ci nie jest, nic nie boli, przeziębiony też nie jesteś ani niewyspany, a tu tak jakoś coś się dziwnie czujesz. Obecny - nieobecny. Jakby za szybą. Życie pędzi obok, autobusy jeżdżą, ludzie się spieszą, sąsiadka wyszła z psem, koleżanka właśnie pędzi z dziećmi z przedszkola, a sprzątaczki na osiedlu grabią liście - niby wszystko normalne, a czujesz się jakbyś był za jakąś szybą, był tylko obserwatorem życia a nie jego uczestnikiem. Świat zostaje gdzieś daleko, daleko.

Fatalny objaw. Myślisz, że może właśnie tracisz zmysły, albo i już je straciłeś, w końcu już który tydzień/miesiąc tak się czujesz, co jest dziwne. Nikt naokoło tego nie ma, więc czujesz się coraz bardziej wyobcowany, wyautowany z życia.
Czasami uczuciu derealizacji, może towarzyszyć uczucie uginania się nóg, robią się jak z waty, zawroty głowy i ogólnie uczucie, jakby się miało zemdleć. To taki mały bonusik ;)

Z derealizacją męczyłam się długo. Może nawet cały rok, prawie dzień w dzień, co dodatkowo napędzało mój lęk, a może to lęk napędzał derealizację, kto wie. Leki nie specjalnie pomagały. To znaczy pomagały na ogólną kondycję,  wyciszenie, ale nie na to.

Pomogły mi dwie rzeczy: pierwsza to to, że wyczytałam, że ta cała derealizacja to stan, jaki niektórzy osiągają w czasie medytacji, coś jak odcięcie się od świata, wejście na wyższy poziom duchowy (może się to jakoś fachowo nazywa, ale niezbyt się orientuję). Więc - pomyślałam sobie - więc jeśli ktoś się wprowadza w taki stan specjalnie, a ja to mam w pakiecie objawów nerwicy,  to musi to już być coś, jestem jakby wyróżniona ;) :) - tak sobie myślałam, ale tylko tak z przymrużeniem oka, trochę pomogło ale nie całkiem.

Druga rzecz to rozmowa z psychiatrą. Powiedziała mi, że to typowy objaw nerwicy, że przez to się nie zemdleje, ani nie zwariuje, nie dostanę schizofrenii albo czegoś innego. Ze to tylko takie uczucie, którego tak naprawdę nie ma. To mi się wydaje, że świat jest daleko a ja stoję gdzieś za szybą, ale to tylko mózg mi płata takie figle, a tak naprawdę nic się nie dzieje.
Wyjątkowo takie tłumaczenie trafiło do mnie. Pomyślałam przy okazji następnego ataku, że okej jest to jakieś uczucie, ale tak naprawdę to go nie ma, więc czemu mam zwracać uwagę na coś, czego nie ma. No i z czasem ataki stawały się coraz rzadsze aż ustąpiły.
Krótko to opisałam, męczyło mnie to długo, ale jak widać można to uspokoić.
Także głowa do góry.

Mam jednak trochę jeszcze starych objawów, których do końca nie mogę okiełznać i się ich pozbyć.
Wkurzam się na nie czasami.
To by było na tyle dziś.

poniedziałek, 24 października 2016

*25* Coraz więcej stresów

Już sama nie wiem. W szkole stresy, na studiach stresy, potem praca, też stresy, nie masz męża, masz stres, że zostaniesz sama, masz męża, masz stres jak są kłótnie, jak ci dzieci zachorują też masz stres i jak się pokłócisz ze znajomymi - także. Same stresy naokoło, bądź tu człowieku zdrowy.
Stresy  zawsze były, ale nie wiem, czy ileś tam wieków temu były nerwice i depresje. Ciekawe, jak sobie ludzie z tym radzili. No bo na przykład teraz, można iść po pomoc do psychiatry po leki, albo do psychologa na rozmowę. A kiedyś co ci biedacy, których dopadły te wątpliwe przyjemności, byli zdani na siebie. A może to byli co, co cierpieli na globus historicus lub melancholie jak pani Emilia w Nad Niemnem? A może było jeszcze inaczej, bo może ludzie byli bardziej odporni na przeciwności losu, ogólnie życie było cięższe, więc człowiek bardziej zahartowany się robił. Albo i nie i te wszystkie objawy nerwicowe były uważane za jakieś dziwactwa, urojenia albo o zgrozo szaleństwo.
A może wszystko to przez czasy, pęd do przodu, 6cio latki uczą się już obcych języków, potem dzieci w wieku szkolnym oprócz szkoły mają baseny, tenisy, naukę gry na skrzypcach, balet, korki z angielskiego, potem liceum i na studiach - wymogi coraz większe, możliwości coraz większe ale i też konkurencja coraz większa. Szkoła - korki - kursy - zajęcia pozalekcyjne - studia - podyplomówki - szkolenia - egzaminy - uprawnienia - i ciągle i ciągle... czas szybko leci nie ma kiedy nabrać oddechu. A jak przychodzi sobota i niedziela i jest wolne, to czasem trudno nawet odpocząć z tego zmęczenia. A to nerwicy nie sprzyja.
Ciekawe, czy na emeryturze też się na nią choruje.
Wszystko to za-szy-bko.


czwartek, 20 października 2016

*24* Nerwica a perfekcjonizm

Tak, "wygórowany perfekcjonizm sprzyja nerwicy". Właściwie, to zdanie powinno stanowić treść całego posta.

Bo jak się chce być tak perfekcyjnym, tak idealnym, nie pozwalając sobie na jakąkolwiek porażkę, czy też błąd - to to nie wyjdzie. Bo każdy człowiek, ile jest tu nas na świecie miliardów popełnia błędy, czy to z niedbalstwa, czy też w wyniku niesprzyjających okoliczności, czy też ot tak sobie. Czyli nie ma co być tak perfekcyjnym i dopracowanym, jak robot jakiś, bo tak się fizycznie i psychicznie nie da. A jak się nie da, bo nikt nie jest robotem, to przyjdzie wreszcie taki dzień, kiedy zrobi się błąd, coś się posypie - no i wtedy katastrofa. I znakomite warunki do ataku lub powrotu zaburzeń nerwicowych.

W dawnych dawnych czasach, mój perfekcjonizm był tak silny, że każdy błąd, każdą porażkę przeżywałam, po tysiąckrotnie, ba, żeby tylko to. Musiałam, ale to koniecznie musiałam mieć rozplanowany cały dzień; pobudka o 7 :00 , do 7 :30 śniadanie plus szykowanie na uczelnię, potem zajęcia, o określonej porze posiłki, o określonej nauka, potem czasem TV (prawie z zegarkiem w ręku), wieczorem między 18-20 atak nerwicy - duszności, albo gul w gardle, albo nudności..... nie, żartuję (haha) tego ostatniego nie planowałam, ale faktycznie nerwica atakowała wówczas wieczorami (a może ona też starała się być wówczas taka perfekcyjna jak ja. Po raz kolejny: haha - jakie śmieszne ).

Co tu opowiadać, było, minęło, chociaż kosztowało mnie to wiele pracy. Pracy samej ze sobą, pracy pod okiem terapeuty, potem znowu pracy ze sobą i powiem da się. Da się nie planować tak wszystkiego co do minuty, co do dnia, da się nie robić takich kategorycznych założeń co do dalszego życia, pracy, przyjaźni miłości. Da się żyć w chwili obecnej, nie wybiegając tak szaleńczo do przodu, bo jakieś tam plany jednak warto mieć ale nie trzeba trzymać się tak kurczowo sposobu ich realizacji i być gotowym i otwartym na ewentualne zmiany.

Zmiany czasem bywają fajne, ale o tym innym razem :)

PS: Błędy nie są porażkami!


poniedziałek, 17 października 2016

*23* Jak zareagowali znajomi

Po pierwsze, długo nikomu nie mówiłam o tym, że cierpię na nerwice lękowo-derpresyjną. Normalnie się wstydziłam i bałam odrzucenia. Najpierw, dowiedziała się najbliższa rodzina, dziwne raczej, gdyby się nie dowiedziała, bo mieszkałam wtedy w domu rodzinnym. Musiałabym mieszkać w piwnicy czy w tajemnej komnacie gdzieś na strychu ;) .

Co do koleżanek, to minęły lata zanim się przyznałam a i tak byłam wtedy w trakcie terapii, inaczej nie wiem, czy kiedykolwiek bym się komukolwiek przyznała, bo fakt, że mam nerwicę uważałam za wielce wstydliwy, więc spodziewałam się całkowitego odrzucenia, wyśmiania, brania za wariatkę albo dziwaczkę, która wymyśla sobie z nudów problemy.

Reakcje na moje rewelacje były zwykle (co mnie wówczas zdziwiło i niezmiernie ucieszyło) pozytywne, raz tylko spotkałam się z niezrozumieniem i wyśmianiem (jak na ironię była to "najbliższa" - uwaga na cudzysłów- wówczas przyjaciółka).

Jak już się pochwaliłam przyjaciołom bliższym i dalszym oto co usłyszałam:

- Ojej, to musiałaś mieć dużo stresów, że Cie to dopadło.
- A wiesz, ja z nerwów też cierpiałam na kilka przypadłości.
- O, fajnie, że chodzisz do psychologa, ja też kiedyś chodziłam.
- Co ty się wstydzisz, że chodzisz do psychiatry? No co ty, lekarz jak każdy inny, teraz dużo osób tam chodzi.
- A jak się teraz czujesz? Jest już lepiej?
- Nie bądź śmieszna, te twoje objawy są śmieszne, właściwie dlaczego masz te nudności i zawroty głowy? Co nie powiesz mi, że to z nerwów, co cały czas się tak denerwujesz? Każdy ma stresy. (to moja ówczesna "najlepsza" przyjaciółka).

Jak widać reakcje były różne,  prawie wszystkie pozytywne. Nikt się nie odsunął z tego powodu, nie kpił (no prawie nikt), było Okay.

Taka nerwica może być też testem, jak się okazało na przyjaźń. I nie chodzi o sam sposób zareagowania na informację, ale też to, jak potem może między nami być - czasem się gorzej czułam i np mówiłam: dzisiaj i wczoraj wieczorem miałam gulę w gardle i kłopoty z oddychaniem  - i nikt nie wydziwiał, nie panikował, nie śmiał się. Ot normalnie przyjmowali, co mnie uspokajało. Inna sprawa, że ja nie mówiłam im o tym za często, nie chciałam nikogo tym zamęczać. Nie chciałam przy każdym spotkaniu jęczeć, że znowu miałam tamto czy siamto, bo to się ciągnęło miesiącami.

Nie lubię jęczeć i się użalać..... No może czasem lubię, ale nie mam zamiaru uszczęśliwiać tym innych, co pojęczę to moje ;)
No taką upierdliwą to nie warto być, nawet jeśli nie chodzi o nerwicę ;)

czwartek, 13 października 2016

*22* A co z dziećmi, leczyć czy zostawić

Powiem tak. Dawno temu, tego dziadostwa nerwicy nie leczono. Przynajmniej w moim przypadku.
A "zachorowałam" w wieku 6 - 7 lat. Jakoś szkoła podstawowa się zaczynała.
W latach 80 tych raczej nie znano pojęcia nerwic, fobii szkolnych i wielu innych równie barwnych i ciekawych dolegliwości. A może znano te pojęcia, ale tylko w gronie psychologów i pedagogów szkolnych (pamiętam, w podstawówce zazdrościłam pracy psycholożce: siedziała w swoim gabinecie i całymi dniami nic nie robiła. Nie musiała się użerać z uczniami tak jak nauczyciele. Praca pielęgniarki też mi się podobała. Też sobie siedziała i dawała czasem tabletkę jak kogo bolał brzuch, a raz w roku dawała szczepionki ;)  ). W każdym razie ja tam nie słyszałam, aby ktoś posługiwał się tymi terminami w kręgu laików. A dzieci były po prostu spokojne i grzeczne albo niegrzeczne i rozwydrzone.

W każdym razie o nerwicy dowiedziałam się na studiach. O fobiach szkolnych też.
Moje zdanie jest takie, że  dziecko z nerwicą trzeba leczyć, rozmawiać i nie zostawiać tego w nadziei, że może z tego wyrośnie. Nie, nie wyrośnie, a będzie mu coraz ciężej. W sumie to nie wiem jak to teraz wygląda, czy z marszu kieruje się takie dziecko na leczenie, czy też pokutuje jeszcze pogląd, że dziecko z tego wyrośnie, albo wszyscy mają stresa i nerwicę i nie trzeba nic robić.

Wydaje mi się, że to pierwsze, czyli jednak dziecko cierpiące na nerwicę leczone jest w odpowiednich poradniach, gdzie niestety coraz więcej coraz młodszych dzieci, co jest przykre.

Zastanawiam się, jak ludzie kiedyś żyli, jak nie było psychologów, terapii. Takie dwieście czy trzysta lat temu. Pewnie też cierpieli na nerwicę czy depresję ale wtedy mówiono, że mają melancholię, albo są delikatnego zdrowia.
I co najwyżej krwi upuszczano albo przystawiano pijawki.
Brr. Thank you very much za takie leczenie. :)


wtorek, 11 października 2016

*21* Objaw kłucie serca i szybkie tętno

Ten fantastyczny objaw też dane mi było poznać. Z tego co pamiętam, na początku parę dni kłuło mnie serce. Kłuło i kłuło, wiosna była, myślałam  wiosna, człowiek osłabiony po zimie i wcześniejszej słotnej jesieni, może czegoś tam brakuje w organizmie. No więc kłuło mnie dalej, aż zaczęło mnie to niepokoić. Bo parę dni to rozumiem, ale 2 tygodnie? Czasami męczyły mnie też duszności. Równolegle z tymi nerwicowymi atrakcjami przeżywałam duży stres na studiach (tzn wtedy mi się wydawał duży, bo teraz kompletnie nie rozumiem, jak mnie to mogło aż tak znerwicować?). Stres, wiosna, skłonności, problemy z dzieciństwa i przepis na aktywacje nerwicy gotowy.

Oczywiście, jak to na początku bywa również nie wiedziałam, ze to szalone serce to nerwica. Myślałam, że zastawka mi wypada, albo komora powiększyła, a może to angina serca - tak dumałam. Doktora Google jeszcze wtedy nie było. Nie wiem czy szkoda, że nie było, czy w sumie dobrze, że nie było, bo nakręciłabym się jeszcze bardziej. Zauważyłam, że jak się coś sprawdza w Googlu to pasują prawie wszystkie objawy. Zależy jakiej choroby się szuka ;)

Do tego kłucia w sercu doszło jeszcze szybkie tętno. Wieczorem zaczynała się jazda. Kłucie w sercu, jakby ktoś druta tam wkładał i dźgał a na dodatek szybkie, coraz szybsze tętno. Bum- bum-bum - jak po biegu na 100 metrów. Czy chodziłam, czy siedziałam albo się kładłam pikawa chciała mi wyskoczyć. Im szybciej biło, tym bardziej panikowałam i tętno wariowało już zupełnie.
Doszło do tego, że co parę minut liczyłam uderzenia tętna na nadgarstku z zegarkiem i ze stoperem na biurku. I liczyłam i liczyłam... . Wkręciłam sobie ponadto, że moje samopoczucie jest złe, to na pewno wina ciśnienia atmosferycznego i jeśli jest ono wysokie, to czuję się dobrze, a jak niskie, to ja się źle czuję i mam sercowe atrakcje. Wienc koczowałam przed telewizorem oglądając jak leci prognozę pogody na TVP, Polsacie czy TVNie. Jak na następny dzień zapowiadali gwałtowny spadek ciśnienia, to prawie mdlałam ze strachu, że jutro to już będzie kompletna tragedia.

W tamtym czasie pomagał mi sport. Bieganie, siłownia, pływanie rozładowały stresy, czułam się po nich lepiej. A wzrost tętna nie powodował u mnie paniki, bo wiedziałam, że tętno mi rośnie bo biegałam czy ćwiczyłam. Myślałam - skoro biegasz i to dosyć sporo i nic się nie dzieje, nie masz specjalnej zadyszki, nic się nie dzieje - znaczy jesteś zdrowa. A przynajmniej zdrowa fizycznie.

Co do leków to dostałam wtedy jakieś pigułki od internisty, nawet nie pamiętam co to było, a zalecenia aby iść do psychiatry czy na jakąś terapię kompletnie olałam. Bo się bałam i wstydziłam.
Młoda i głupia ;)

ps. Magnez łykałam. To pomaga, bo stres wpłukuje magnez, jakby co.

sobota, 8 października 2016

*20* Objaw - drętwienie części ciała

Kolejnym hitem mojej - a właściwie nie mojej bo jej sobie nie wybrałam - nerwicy było drętwienie. Pal licho, gdy drętwiały mi  tylko palce dłoni, zwykle ten mały i serdeczny (serdecznie miałam wtedy tego dość ;) )  - dobra, kciuk i ten wskazujący też drętwiały, albo wszyscy naraz po koleżeńsku, nawet ten środkowy, fakowy. Pal licho to wszystko, ale razu pewnego jak zdrętwiały mi broda, język i pół twarzy, to myślałam, ze kojfnę, że to już jest koniec, a przynajmniej jakiś wylew czy paraliż. Oczywiście wpadłam w panikę, lęki, wszystko naraz i pojechałam na pogotowie. To znaczy rodzina mnie zawiozła, w sumie nieziemsko też się wówczas wystraszyli, bo 26 latka z paraliżem twarzy nie była normalnym zjawiskiem.

Na pogotowiu było jeszcze gorzej, bo nie mogłam się dogadać z lekarką. Normalnie odjęło mi mowę i nie mogłam nic z siebie wydusić, co oczywiście pogłębiło jeszcze moją panikę. Wtedy - myślałam sobie- na 100 procent mam już ten wylew.
Nie wiem jakim cudem, ale lekarka od razu się poznała co i jak, że to żaden wylew, tętniak, guz mózgu czy co tam sobie wymyślałam, ale najzwyklejszy atak paniki.
Hydroksyzyna w kuper i do domu.

Dalsze zalecenie pójścia do psychiatry (dla mnie szok - jak nie byłam fizycznie chora, to być chorą psychicznie - jeszcze lepiej - pomyślałam).
Dalej już poszło - psychiatra - leki - psychiatra - kontrola- leki - itd.
No cóż . Tak było.

Potem, pamiętam przez długi okres dopadały mnie jeszcze te drętwienia (zwykle z jako bonus towarzyszący dusznościom), głównie dłoni, chociaż czasami też drętwiała mi noga. Wiedziałam już, że to nerwowe i starałam się nie wpadać w panikę. Ale i tak wpadałam w panikę, a przynajmniej tak było na początku.
A jeszcze później  wiedziałam już co i jak robić, aby objaw odpuścił. Oczywiście najlepiej, aby nigdy nie wystąpił, no ale jak się już zdarzył, to nie będę przecież siedzieć jak ta tabaka w rogu albo miotła w kącie, i przestraszona czekać, aż łaskawie objaw odpuści, tylko chcę zadziałać. Standardowo więc ćwiczyłam jogę przed telewizorem (ale pudło wielkie, nie to co te dzisiejsze płaskie), stosowałam trening Jacobsona albo po prostu siedziałam, oglądałam jakiś film w tv i jednocześnie zaciskałam dłoń w pięść i rozluźniałam - i tak naprzemiennie. Po kilkudziesięciu minutach odpuszczało. A ja byłam wykończona jak po maratonie. Taa, sport to zdrowie, jak mówią...
W każdym razie do przeżycia. Teraz mogę się z tego podśmiewywać, ale wtedy nie było mi do śmiechu, oj nie było...

czwartek, 6 października 2016

*19* Czy ktoś się wyleczył z nerwicy?

Tak, wiem, wiem, najlepiej nie zadawać takich pytań i innych, bo do niczego one nie prowadzą.

Czy to kiedyś minie, czy ktoś się kiedyś wyleczył z nerwicy, bo mija rok, drugi i dekada cała (po niej druga, trzecia?), a nerwica, jakkolwiek osłabiona, w sprzyjających dla niej okolicznościach nagle przypomina o sobie, jakby tylko czyhała na odpowiedni moment, kiedy człowiek traci swoją czujność.
A przecież i pastylki łykałam i na terapię chodziłam.

W sumie nie mogę narzekać, a nawet mogę być zadowolona. Wiele objawów już mi odpuściło, wiele znacznie zelżało, tak, że wcale mi nie przeszkadzają. Niestety kilka (dobra, ze dwa) zostało, co mnie nie ukrywam, że martwi. Nie wiem, co z nimi zrobić i czy w ogóle coś robić. Czy je może olać?

Nie znam nikogo, kto wyleczył się z nerwicy, co tak naprawdę o niczym nie świadczy, bo wśród moich znajomych nie znam nikogo, kogo dopadła by nerwica. No chyba, że o czymś nie wiem. W sumie nerwica nie jest czymś, czym człowiek chwali się na lewo i prawo, już się prędzej przyzna do łupieżu albo do alergii. Nerwica i inne zaburzenia są jednak jeszcze trochę wstydliwe. Nie wiadomo komu o niej powiedzieć i co powiedzieć. Nie wiadomo też, czy warto się ogólnie do niej przyznawać.

To,  czy ktoś wyzdrowieje z nerwicy myślę, że zależy to od nasilenia choroby, czy raczej zaburzenia, jak też od tego, czy nerwica pojawiła się już w życiu dorosłym czy znacznie wcześniej.
U mnie było to w wieku 6 lat (klasyczne pierwsze objawy - o czym dowiedziałam się dużo, dużo później). Często potem myślałam sobie, czy ktoś, kto zachorował już niemal na starcie życia, ma w ogóle jakieś szanse na normalność, cokolwiek ta normalność znaczy. Nie wiem. Bywało ciężko, do dziś całkiem jeszcze nie odpuściło.

Czasem czytałam sobie różne blogi, fora, gdzie niektórzy opisywali, jak to zmagają się z nerwicą już długo, bo rok, czy dwa. Ha ha, zdałoby się powiedzieć. Dwa lata. Ja to miałam całe życie, nie pamiętam już czasów, aby tego nie było.

Z drugiej jednak strony było już naprawdę źle, a teraz jakkolwiek jeszcze całkiem nerwica nie odpuściła, to nie jest tak tragicznie.
Nawet bloga sobie o tym piszę ;)

wtorek, 4 października 2016

*18* Objaw - duszności

Objaw nerwicowej duszności ogólnie jest do d... . Towarzyszy temu wielki niepokój. Mega niepokój, jak to teraz młodzież mówi, aż tylko krok dzieli człowieka, aby w czasie napadu duszności wpadł w typową panikę. Wiem, bo wpadałam i nie raz nie dwa. Myślałam wtedy, że formalnie umrę, albo, że na pewno zwariuję, o ile już to nie nastąpiło.

Duszności to kiepska sprawa - nie dlatego, że one zagrażają życiu, bo nerwicowe nudności nic zrobić nie mogą, a już na pewno nie spowoduja zejścia. Są kiepskie - bo uczucie im towarzyszące jest dosyć fatalne. Czujesz, że nie możesz złapać pełnego oddechu. Aby nabrać chociaż jeden pełny, wciągasz coraz głębiej powietrze, ale to nie działa, więc robisz to jeszcze raz i jeszcze i jeszcze i coraz szybciej. I nadal nic, nawet o zgrozo jest coraz gorzej, bo zaczynają latac plamki przed oczyma, robi się słabo, u mnie często występowały jednocześnie mrowienia dłoni lub części twarzy. Albo wszystko naraz, niezła jazda. Haha, bardzo śmieszne - zdałoby się powiedzieć. Jakbym sama tego nie doświadczyła, to w życiu bym nie uwierzyła i pomyślała, że osoba mająca takie ataki zmyśla, albo sobie coś wkręca. Ale, że osobiście to przeżyłam, wiem, że objawy nerwicy są bardzo realne dla dotkniętego-naznaczonego (nerwicą), więc nie ma co się śmiać. W każdym razie znam śmieszniejsze rzeczy ;)

W początkowym okresie oczywiście nie wiedziałam, że wszystko to z nerwów i poleciała standardowo morfologia, EKG, prześwietlenia płuc i tak dalej. Jak można się domyślić, badania te nic nie wykryły - słowem - okaz zdrowia. A samopoczucie coraz gorsze, a tu dopiero miałam 22 lata :(

Duszności łapały mnie zwykle wieczorem, pamiętam zaczynały się koło 17tej albo 18 tej, do 20tej  czy 21ej co prawda przechodziły, ale byłam już tak nimi wykończona, że nawet nie miałam się siły cieszyć, ze przeszły, że jednak nie umarłam tym razem.  Na dodatek bałam się, że następnego dnia będzie powtórka (czarnowidztwo i wybieganie w przyszłość było dla mnie wówczas bardzo typowe, co oczywiście powodowało, że nerwica kwitła i miała się świetnie). Oczywiście to się sprawdzało i następnego dnia było to samo. Z resztą kolejne dni niczym się pod tym kątem nie różniły od siebie. Rano jeszcze jakoś było, uczelnia i takie tam, a wieczorem - horror. A ponieważ ciągnęło się to parę miesięcy, wszystkiego mi się już odechciewało.

Najbardziej pomagał mi w tamtym okresie Trening Jacobsona, ćwiczenia Jogi, albo po prostu miarowe, nie za szybkie oddechy i takie spokojne, bez zaciągania się powietrzem. Kto to kiedyś przeżył, wie o co chodzi. To od strony fizycznej. A od psychicznej - próba wyciszenia się, nie nakręcanie się negatywnymi myślami, albo zajęcie się czymś - może to być oglądanie filmu, albo sprzątanie w szafie - coby nie myśleć o objawach. Ja miałam dosyć silne objawy, więc jednocześnie brałam wówczas leki, dawały mi w jakimś stopniu poczucie bezpieczeństwa. Coś na zasadzie koła ratunkowego.

Eee, badziew taki się czasem do człowieka przyczepi...

sobota, 1 października 2016

*17* Terpia a pogorszenie nastroju

Jak jeszcze chodziłam na terapię, zauważyłam dziwną prawidłowość. Im sesje były cięższe, tematy na nich omawiane bardziej przykre i dołujące, żeby nie powiedzieć dramatyczne, tym moje samopoczucie gwałtownie się po nich, po tych sesjach,  pogarszało. Zwłaszcza w ten dzień, kiedy miałam spotkanie z terapeutą. Po wyjściu z gabinetu, aż do wieczora często czułam rozdrażnienie, niepokój, powracały objawy nerwicy, nawet jeśli cały poprzedni tydzień dzielnie się trzymałam i czułam może nie świetnie, ale całkiem - całkiem , jeśli całkiem - całkiem można się czuć przy nasilonej nerwicy lękowo- depresyjnej.

Zaniepokoiło mnie to w pewnym momencie, bo doszło do tego, że moje samopoczucie na przestrzeni miesięcy było niczym taka sinusoida - raz lepiej - raz zupełny dół i tak w kółko. A skoro mnie to zaniepokoiło, to już musiałam się zapytać, czy tak ma być (jestem dociekliwa), czy tez nie tak ma być i cała terapia bardziej mi szkodzi niż pomaga (mam również skłonności do zamartwiania się).

Miałam chyba takie wyobrażenie, że w ciągu uczęszczania na terapię ma być stopniowo coraz lepiej, ze spotkania na spotkanie musi mi się poprawiać, nawet jeśli poprawa ta będzie minimalna, ale zawsze to coś. Zawsze w górę, nigdy w dół. A tu niezupełnie miałam rację jak się okazało  - podejrzane by było, jakby w przeciągu trwania terapii po okresie względnego spokoju nie przyszedł dół, moment rozczarowania, nawet załamanie. Podobno wszystko to, te naprzemienne  górki i dołki świadczą o tym, że terapia działa, człowiek przepracowuje wewnętrznie swoje demony i tak ma być. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że nie żałuję tych sesji, ale myliłby się ktoś kto by myślał, że z chwilą zakończenia terapii zostałam całkowicie uzdrowiona, stał się cud, a nerwica została daleko, daleko w przeszłości.
Coś tam jeszcze zostało, nie wyszłam z tego zupełnie, ale w znacznej większości odczuwam poprawę.
Podobno po terapii, po jej skończeniu człowiek pracuje już sam, więc widać teraz jestem na tym etapie.
Jedno pewne, jakbym kiedyś wiedziała to, co wiem teraz, jestem pewna, że moja nerwica nie osiągnęła by nigdy takich rozmiarów. Cóż, czasu nie cofnę. Pocieszam się tylko, że wszystko dzieje się po coś.