wtorek, 4 października 2016

*18* Objaw - duszności

Objaw nerwicowej duszności ogólnie jest do d... . Towarzyszy temu wielki niepokój. Mega niepokój, jak to teraz młodzież mówi, aż tylko krok dzieli człowieka, aby w czasie napadu duszności wpadł w typową panikę. Wiem, bo wpadałam i nie raz nie dwa. Myślałam wtedy, że formalnie umrę, albo, że na pewno zwariuję, o ile już to nie nastąpiło.

Duszności to kiepska sprawa - nie dlatego, że one zagrażają życiu, bo nerwicowe nudności nic zrobić nie mogą, a już na pewno nie spowoduja zejścia. Są kiepskie - bo uczucie im towarzyszące jest dosyć fatalne. Czujesz, że nie możesz złapać pełnego oddechu. Aby nabrać chociaż jeden pełny, wciągasz coraz głębiej powietrze, ale to nie działa, więc robisz to jeszcze raz i jeszcze i jeszcze i coraz szybciej. I nadal nic, nawet o zgrozo jest coraz gorzej, bo zaczynają latac plamki przed oczyma, robi się słabo, u mnie często występowały jednocześnie mrowienia dłoni lub części twarzy. Albo wszystko naraz, niezła jazda. Haha, bardzo śmieszne - zdałoby się powiedzieć. Jakbym sama tego nie doświadczyła, to w życiu bym nie uwierzyła i pomyślała, że osoba mająca takie ataki zmyśla, albo sobie coś wkręca. Ale, że osobiście to przeżyłam, wiem, że objawy nerwicy są bardzo realne dla dotkniętego-naznaczonego (nerwicą), więc nie ma co się śmiać. W każdym razie znam śmieszniejsze rzeczy ;)

W początkowym okresie oczywiście nie wiedziałam, że wszystko to z nerwów i poleciała standardowo morfologia, EKG, prześwietlenia płuc i tak dalej. Jak można się domyślić, badania te nic nie wykryły - słowem - okaz zdrowia. A samopoczucie coraz gorsze, a tu dopiero miałam 22 lata :(

Duszności łapały mnie zwykle wieczorem, pamiętam zaczynały się koło 17tej albo 18 tej, do 20tej  czy 21ej co prawda przechodziły, ale byłam już tak nimi wykończona, że nawet nie miałam się siły cieszyć, ze przeszły, że jednak nie umarłam tym razem.  Na dodatek bałam się, że następnego dnia będzie powtórka (czarnowidztwo i wybieganie w przyszłość było dla mnie wówczas bardzo typowe, co oczywiście powodowało, że nerwica kwitła i miała się świetnie). Oczywiście to się sprawdzało i następnego dnia było to samo. Z resztą kolejne dni niczym się pod tym kątem nie różniły od siebie. Rano jeszcze jakoś było, uczelnia i takie tam, a wieczorem - horror. A ponieważ ciągnęło się to parę miesięcy, wszystkiego mi się już odechciewało.

Najbardziej pomagał mi w tamtym okresie Trening Jacobsona, ćwiczenia Jogi, albo po prostu miarowe, nie za szybkie oddechy i takie spokojne, bez zaciągania się powietrzem. Kto to kiedyś przeżył, wie o co chodzi. To od strony fizycznej. A od psychicznej - próba wyciszenia się, nie nakręcanie się negatywnymi myślami, albo zajęcie się czymś - może to być oglądanie filmu, albo sprzątanie w szafie - coby nie myśleć o objawach. Ja miałam dosyć silne objawy, więc jednocześnie brałam wówczas leki, dawały mi w jakimś stopniu poczucie bezpieczeństwa. Coś na zasadzie koła ratunkowego.

Eee, badziew taki się czasem do człowieka przyczepi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz