poniedziałek, 30 stycznia 2017

*39* Gdzie są inni cierpiący na nerwicę?

Gdzie są inni cierpiący na nerwicę? - powinnam tu postawić ze trzy znaki zapytania. Wiem, że nerwica, depresja, to stany coraz bardziej powszechne, już w szkole dzieci na to cierpią a co dopiero później. Tylko, że z nich znam tylko siebie. Paru moich znajomych przyznało się, że też okresowo leczyli się na zaburzenia nerwicowe, mieli na przykład kłopoty ze snem, albo bolało ich w klatce piersiowej, czy ogólnie byli nie do życia, ospali, płaczliwi, korzystali z pomocy terapeuty albo psychologa, brali pigułki przepisane przez psychiatrę. Tylko, że te ich stany mijały po jakimś czasie. Może to trwało kilka miesięcy, a może rok, czy dwa i mijało. Mijało po właśnie terapii i farmakoterapii a także po ustaniu czynnika wywołującego stres (na przykład ktoś zmienił pracę albo w końcu wyprowadził się od teściów - no i odżył od razu ;)).
Nie znam jednak drugiej osoby, która by tak długo na to cierpiała i tak intensywnie jak ja. Ci wszyscy znajomi - ich nerwica "dopadła" koło 30ki albo i 40ki. Nigdy od dzieciństwa, tak jak to było u mnie i nigdy aż tak długo.
Rozmawiałam o tym fakcie z terapeutą, że wiem, że istnieją gdzieś także "długoletni" nerwicowcy, ale osobiście takich nie znam. Brakuje mi takich ludzi.

sobota, 28 stycznia 2017

*38* Kiedy to się skończy?

Jak już było źle, jak już mnie nachodziło zwątpienie i w terapię i leki (które działały, owszem ale po ich odstawieniu część objawów wracała, co nie było fajne), pytałam się siebie, czy to się kiedykolwiek skończy? Ta nerwica? Bo tak na rozum, skoro to jest "choroba emocji", to moje emocje będę miała puki żyję, więc wychodzi na to, że będę ją, tą nerwicę miała do końca życia.:(:(:( Ale miło.

Rozmawiałam wiele razy na ten temat z psychiatrą i terapeutą. Czego się dowiedziałam - że tu nie ma jednej odpowiedzi. Jednemu przejdzie wszystko po roku, inny będzie miał do końca życia. Jeden będzie miał małe objawy, drugiemu uniemożliwią one uczestnictwo w życiu, chodzenie do pracy, tworzenie związków.

To jest właśnie frustrujące, że na nerwicę nie ma konkretnej tabletki, po której całkowicie wszystko przechodzi i jest się wyleczonym. Nawet te moje leki, które brałam, jak się okazało stosuje się do leczenia depresji, bo na nerwicę póki co nie ma leku. No a skoro nerwica to "choroba emocji" to magicznej pigułki nigdy nie będzie, bo tu chodzi o emocje. Wychodzi na to, że tu może lepiej zadziałać terapia, bo to praca z emocjami, przeżyciami. Osobiście chwalę sobie terapię, wiele rzeczy rozjaśniło mi się w głowie, co jest na plus. Nawet na duży plus. Wiele, jak i nie większość objawów zniknęło, albo znacznie zmalało, że praktycznie nie stanowią już problemu. Jednak nie wszystkie i nie zawsze, dlatego zdarza mi się jeszcze pytać "kiedy to się skończy?"
;)

środa, 25 stycznia 2017

*37* Napad lęku w tłumie

Napad lęku w tłumie, takim prawdziwym tłumie, jak w centrum handlowym przed Gwiazdką, albo w takim mniejszym, na ulicy niezbyt zaludnionej, albo w kinie gdy siedzi się wśród widzów, albo w autobusie, może nawet w kościele. Wszędzie się może zdażyć i o każdej porze. Badziew jeden :/

Miałam tak. Zdarzało się właśnie w autobusie, no i parę razy w kinie, na wykładzie, do licha, nawet na działce mi się zdarzyło, no ale tam akurat było mało ludzi. Porażka - myślałam potem.
Jak łapał mnie taki lęk podczas gdy wokoło było mnóstwo ludzi, no taki typowy z kołataniem serca, płytkim oddechem, ciężarem na klatce piersiowej, uginającymi się nogami i mroczkami przed oczyma, to próbując się uspokoić (wdech-wydech), przechodziła mi przez głowę myśl (a właściwie spadała jak błyskawica) czy ludzie dookoła widzą, co się w tej chwili ze mną dzieje i czy ja się właśnie teraz jakoś dziwnie zachowuję, czy inaczej wyglądam. Tak bardzo się wtedy wstydziłam tych ataków paniki, tej całej nerwicy. Nie dość, że czułam się wtedy fatalnie, jakbym się miała zapaść w sobie, jakby cały świat zawirował i oddalał się, jednocześnie czułam się taka bezsilna, taka gorsza i nierozumiana. Oczywiście próbowałam się uspokajać, pomagały mi oddechy, powolne, liczenie w rytm oddechów  - raaz, dwaaa, trzyy.... potem skupianie uwagi na czymś. Wszystko jedno na czym, mogła być to wystawa sklepowa, dzieci jeżdżące na deskorolkach, ludzie spacerujący z psami, wszystko jedno mi było co miało odwrócić moją uwagę od aktualnego ataku, aby się TO wreszcie skończyło.

Najgorsze w takich sytuacjach były już nie same objawy (aczkolwiek bardzo fatalne, z milion razy myślałam już, że umrę, padnę trupem właśnie teraz i w tym miejscu - no oczywiście nigdy nie padłam ;)), ale fakt takiego wielkiego osamotnienia, co było dziwne, bo wokoło było pełno ludzi, a czułam się jakbym była sama, oddzielona od nich wszystkich taką gruba, przeźroczystą szybą, wytłumiającą dodatkowo wszystkie odgłosy. Ludzie gdzieś biegali, rozmawiali przez komórki, jedli, śmiali się, wszystko to przebiegało obok mnie, jakby na wyciągnięcie ręki, tuż zaraz, a jednocześnie tak daleko, jakby było wszystko nierealne niczym wytwór mojej wyobraźni. Jak sen, coś jest, niby jest, ale czy naprawdę jest? Czy tego nie ma a mi się wydaje, że jest, że to co mnie otacza istnieje naprawdę, a może tak naprawdę tego nie ma? Jestem tylko ja sama, jedna, zostawiona, bez pomocy, bez zrozumienia, gdzieś z boku, mimo, że w środku. To jest coś nie do opisania takie uczucie (teraz wiem, że była to klasyczna derealizacja). Nie wiem, wydaje mi się, że w takich stanach zaburzona zostaje chemia mózgu i wszystko tam w środku wariuje. A efekt jest jaki jest. Ogólnie nie polecam tego stanu, są przyjemniejsze rzeczy.

Ciekawe, ile osób przeżywa codziennie dookoła takie napady lęku, a ja przechodzę obok i nawet o tym nie wiem.



piątek, 13 stycznia 2017

*36* Smutek

Wiem, że smutek odczuwa każdy. Może nie w tej chwili, ale odczuwał go w przeszłości, albo odczuje jutro czy pojutrze. Może za miesiąc. W nerwicy jest tak, że smutek i przygnębienie odczuwane jest częściej (przynajmniej tak było w moim przypadku) i mam wrażenie, że uczucia te odczuwane są głębiej, silniej, wyraźniej. A w nerwicy lękowo-depresyjnej, którą miałam stwierdzoną, smutek był czymś powszednim.

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy smutek wpływał na nerwicę, czy odwrotnie, nerwica wpływała na zwiększone uczucie smutku. A może było i tak, że jedno wywoływało drugie. I wzajemnie się napędzało. Very najs ;)

Sam smutek pamiętam od zawsze. Najwcześniej - mmm - ile miałam 3- 4 lata? Siedzę na dywanie układam puzzle i nagle nadchodzi TO, taki wszechogarniający smutek, niepokój jakby coś się stało, albo miało stać, ale tak naprawdę nie wiadomo co.  Albo mam już 7 lat i oglądam Teleranek czy 5-10-15, nagle przestaje skupiać się na programie, myślę sobie o tym i o tamtym i znowu TO - czyli taki przeszywający smutek, aż odczuwalny w całym ciele. Płakać - nie płakać, ale dlaczego płakać, przecież nic się nie stało. Mam 13 lat,  zima, nadchodzi noc, jest już ciemno od paru godzin, siedzę sama w domu rodzice gdzieś się zasiedzieli u znajomych, nie ma jeszcze komórek, znajomi nie maja telefonu, a ja sama w domu - smutek, smutek, opuszczenie, ale nie mogę być smutna, muszę sobie poradzić, w końcu mam już 13 lat. Za 5 lat będę już całkiem dorosła. Nie będę smutna, nie będę płakać jak małe dziecko. Faktycznie nie płakałam. Byłam twarda na zewnątrz, bo w środku to już nie bardzo. Spokojnie jednak, przeżyłam i nie ma co rozpaczać. Narozpaczałam się już na terapii i starczy ;). Ale smutek nachodzi mnie jeszcze od czasu do czasu.

Myślę, że w pewnym stopniu mam teraz na niego wpływ, bo zauważyłam, że łapie mnie, jak wcześniej myślę o przykrych rzeczach, że może mi coś nie wyjść, albo, że zachowałam się nie tak jak chciałam w danej sytuacji, albo - nawymyślam sobie i źle o sobie myślę (nie wolno tego robić, bo to jest bez sensu i w cale nie pomaga), wtedy smutek się pojawi, a czasem zabierze ze sobą kolegę o imieniu "atak paniki". A takiej kompanii to ja sobie nie życzę. Wolę lepszych przyjaciół. Czyli myślę pozytywnie, o przyjemnych rzeczach, myślę o sobie dobrze, ale nie w znaczeniu , że czegoś ważnego dokonałam czy zdobyłam, ale w znaczeniu, że myślę o sobie dobrze bez powodu, bez specjalnych moich zasług, a po prostu dobrze, że po prostu jestem. I tyle.

To tylko tak łatwo brzmi, ale tak naprawdę jest bardzo trudne.


poniedziałek, 9 stycznia 2017

*35* Czy nerwicę widać?

Nerwicy na pierwszy rzut oka nie widać. Na drugi rzut oka też nie (no chyba, że ktoś przeżywa właśnie atak paniki - tego akurat nie da się nie zauważyć). Czasami nawet człowiek na nią cierpiący wydaje się być spokojny, nawet uśmiechnięty, ładnie sobie radzi w pracy, w szkole.
Mówią o nim: taki spokojny, zrównoważony, opanowany - a to tylko fasada, zasłona dymna, bo w środku nerwicowca aż skręca, aż trzęsie, lęk, panika, objaw jeden, objaw drugi, gonitwa myśli i tak dalej. To wewnątrz. Bo na zewnątrz nic nie widać, zwłaszcza, gdy nie przebywa się razem 24 godziny na dobę, ale tylko ileś tam godzin w ciągu dnia, czasem więcej, a czasem mniej. W tedy można ją ukryć. Nie pokazywać nikomu i udawać, ze wszystko jest dobrze.

Byłam dosyć dobra w tym udawaniu, ba nawet bardzo dobra, udawałam latami, wiedzieli tylko najbliżsi z rodziny a i to po pewnym czasie, nie tak od razu. I nie o wszystkim. O wszystkim do dziś nie wiedzą. Udawałam, że wszystko jest w porządku w obawie prze wyśmianiem, odrzuceniem i niezrozumieniem. Wstydziłam się nerwicy, którą uważałam za skazę, wadę. Do dzisiaj jeszcze mam ten problem. Co prawda o mojej przypadłości wie więcej osób, ale nie jest to coś o czym chce się chwalić na lewo i prawo. Przynajmniej znam inne, ciekawsze rzeczy godne pochwały ;)

Jakkolwiek wiele już zrobiłam swoją pracą, znam źródło swojej nerwicy, znam mechanizm jej działania, jest o niebo lepiej niż jeszcze parę lat wstecz, ale to jeszcze nie to co chciała bym osiągnąć. Nie wiem też, czy kiedykolwiek to osiągnę, czy to nie taka ułuda, za którą gonię, co nie powiem bywa, że jeszcze czasami pozbawia mnie niektórych przyjemności. W chwilach zwątpienia zastanawiam się, czy da się tak całkiem  z tego wyjść. Nie lubię tych chwil.

Zazdroszczę "zdrowym". I co z tego, chorzy na raka czy niepełnosprawni też zazdroszczą zdrowym.
Tak to już jest. Na jednego to wypada a na innego co innego. Myślę, że cały sęk w tym, aby odnaleźć się w tej sytuacji i się w jakiś sposób przystosować.
Łatwo nie jest.