środa, 23 listopada 2016

*30* Lęk przed lękiem

Rozumiem bać się choroby, albo utraty pracy. Albo też pająków, ciemności czy dentysty. To są rzeczy namacalne, realne i zrozumiałe. Człowiek boi się konkretnych rzeczy i umie te swoje obawy sprecyzować.

W nerwicy tez się człowiek boi, spokojna głowa. Boi się lęku. Taki "lęk przed lękiem" może nieźle namieszać w głowie. Miliony razy to przeżywałam, nawet dzisiaj, gdy jestem w jakiejś podbramkowej sytuacji i na kolejnym życiowym zakręcie, kiedy wali się na głowę wiele spraw i stres jest zbyt duży - zdarza się, że jeszcze mnie to dopada. Ten lęk. No cóż, tak bywa,  mogło być jeszcze gorzej. Albo lepiej.

Lęk przed lękiem występuje wtedy, jak człowiek już przeżył dowolną liczbę swoich ataków paniki i lęków i nawet jak obecnie czuje się względnie całkiem dobrze - to boi się, że w przyszłości, może już jutro albo za tydzień, znowu dopadnie go lęk. To jest takie martwienie się na zapas. Jak się tak dobrze wkręcić, to faktycznie takie myślenie nakręca człowieka coraz bardziej i bardziej, aż się coraz mocniej zdenerwuje, zestresuje i w sumie efektem jest za jakiś czas właśnie ten lęk, którego się boi i którego chciałby uniknąć nagle na niego spada. Bardzo wyczerpujące uczucie.

Najlepsze jest to, że jest się świadomym, że takie myślenie, taka obawa przed lękiem właśnie powoduje występowanie lęku.
Ile to już razy miałam. Wiedziałam, że bez sensu jest takie wybieganie w przyszłość i nastawianie się, że na pewno lęk złapie mnie w takiej a takiej sytuacji i takim i takim miejscu. I co ja wtedy zrobię? Oczywiście lęki mnie łapały (i jeszcze łapią), czasem akurat wtedy, kiedy się ich spodziewałam a czasem w miejscach i sytuacjach, w których nigdy bym nie powiedziała, że mnie złapią. I bądź tu człowieku mądry.

Mam wrażenie, że im więcej o tym myślałam i im bardziej się tego bałam, to lęk był częstszy i silniejszy. Ale pocieszające, że po pewnym czasie (zwłaszcza w ciągu pracy na terapii), umiałam go w pełnym stopniu okiełznać. Albo było tak, że czułam, że mnie właśnie dopada, ale spokojem i taka pewnością siebie, że dam radę, że ach to tylko lęk - no tak mój objaw nerwicy i tylko tyle - miałam nad tym przewagę. Myśląc w taki sposób sprawiałam, że lęk zostawał od razu stłumiony i nie rozwinął się w atak lękowy. Nieraz się co prawda nie udawało, ale to już w jakichś super - stresujących okresach mojego życia. Wtedy nie panikowałam już jak jeszcze parę lat wstecz szybko, karetka, umieram!, ani nie lądowałam na pogotowiu, bo choć uczucie lęku jest paskudne, to wiedziałam, że to tylko objaw nerwicy, że minie, że nic mi się nie może przez niego stać. I na pewno nie zwariuję i nie umrę. Najlepszym wyjściem myślę jest w takiej sytuacji zajęcie się czymś, aby odwrócić swoją uwagę od ataku, nawet tak minimalnie i po prostu przeczekanie lęku.

Ja to nazywałam, że muszę się wybać do końca, to on zniknie. I tak się stawało.
Na koniec ataku zawsze miałam dreszcze, więc po jakimś czasie, jak już mną tak solidnie sponiewierał to w końcu dostawałam dreszczy i  wiedziałam już, że lęk puszcza i atak odchodzi i teraz będzie już lepiej.
Tak to mniej więcej z tym jest. Ale uczucie przyznaje jest nieciekawe. Znam przynajmniej lepsze ;).

piątek, 18 listopada 2016

*29* Czy nerwica jest dziedziczna

Nie wiem czy nerwica jest dziedziczna. Może pewne skłonności do niej. Kiedyś dużo o tym czytałam, chociaż akurat moi rodzice nerwicy nie mieli, ani rodzeństwo, myślałam sobie, że może to odziedziczyłam po jakichś przodkach. O ile o depresji  wyczytałam, że może być w jakimś stopniu dziedziczna, tak o nerwicy nie było to sprecyzowane.

W sumie z tym dziedziczeniem nerwicy nie chodziło mi tyle o to, czy i po kim ją dostałam w spadku, ale tak bardziej o sytuację, w której kiedyś tam miałabym mieć dzieci i mogła bym im przekazać to "dobro". A tego bym sobie nie wybaczyła. Być może, nie powinnam tak pisać. Na pewno nie powinnam tak pisać, bo w sumie tego nie wiem, nie wiem jakby to było, jakie geny bym przekazała a jakie nie, no ale straszna byłaby myśl, że moje dzieci, czy dziecko, mogły by też na to cierpieć. Co prawda tyle w tym dobrego by było, że sama mając nerwicę, myślę, że umiałabym ja szybko wychwycić u kogoś i zrozumieć go głębiej, przez co leczenie było by skuteczniejsze.
Jest jednak jak jest, dzieci nie ma i na 90 procent nie będzie (tak tez się czasem układa), więc jest to temat jak na razie czysto teoretyczny.

Nerwica ma to do siebie, że myśli się o sprawach, martwi się rzeczami, których teraz nie ma a być może nigdy się nie wydarzą. Ale umysł bierze to na poważnie, przez co nerw się nakręca i koło zamyka, czytaj nerwica szaleje.

Dlatego w tym miejscu koniec posta.
No!

sobota, 12 listopada 2016

*28* Nerwica a związki - obawy

Tak kiedyś myślałam, że głupio tak wchodzić w związek cierpiąc na nerwicę. Każdy się niby stresuje, okej okej, ale moje nerwicowe dolegliwości wydawały mi się takie głupie i wstydliwe. No bo co bym powiedziała swojemu facetowi  w razie ataku: kochanie, zaraz rzygnę, albo skarbie, wydaje mi się, że umieram, świat się tak dziwnie oddala, albo słońce, tak mi brakuje tchu i mam gulę w gardle, że musimy natychmiast na pogotowie, bo to są moje ostatnie chwile - głupio to wszystko brzmi jak się tego z boku słucha. No po prostu idiotycznie. No a wtedy - myślałam - mój facet pomyśli :hmm jakaś nienormalna, co ona wyprawia, eee, wezmę sobie jakąś zdrową kobitę a nie taka nienormalną wariatkę

Słowem - panicznie bałam się związków w obawie, że partner jak się dowie o mojej nerwicy, to mnie zostawi. Zostawić mnie mógł co  prawda z tysiąca innych powodów np przez inną kobietę, przez nasze kłótnie, albo, że za dużo pieniędzy wydaję, albo, że on chce hodować w domu 10 kotów...nieważne te inne powody. One mnie nie przerażały. Przerażał mnie tylko jeden powód, z powodu którego On by mnie zostawił, a mianowicie moja nerwica. Co ciekawe, jakby mnie ktoś zapytał, czy ja bym mogła mieć partnera z nerwicą to odpowiadałam, że oczywiście, że tak . Kompletnie mi to nie przeszkadzało. Zagadka - komuś wybaczałam więcej niż sobie. Zaiste dziwne. I nie wiem, czy to było spowodowane moją nerwicą, czy  moim charakterem i poglądami.

Teraz wiem, że niepotrzebnie się tak nakręcałam, ale jeszcze tkwi we mnie jakieś ziarno niepewności.
Taka zadra, nie wiem, czy kiedykolwiek ją wyjmę.

czwartek, 10 listopada 2016

*27* Raz lepiej raz gorzej

Jak jeszcze nerwicę miałam w pełnej krasie (jeszcze nie jestem w pełni wyleczona, powiedzmy zostało jeszcze 10 %), chodziłam na terapię, jak trzeba łykałam leki, denerwowały mnie te górki i dołki.
Bywało, że czułam się fatalnie. Tygodniami ciągnęly sie lęki, doły, czarnowidztwo, objawy somatyczne albo wegetatywne. Słowem do kitu. No i potem przychodził okres wyżu - objawy w znacznym stopniu ustępowały, czułam się lepiej i lepiej, wszystko szło ku dobremu, nabierałam optymizmu w całkowite wyleczenie. Ten drugi stan był oczywiście lepszy. Super się czułam.
Znowu mijał czas, dni, tygodnie i nadchodził dół. Kolejny raz fatalne samopoczucie, znowu lęki, niepokoje, objawy. Pytałam się zawsze wtedy  terapeuty: czy ja coś robię źle, że znowu jest pogorszenie? Przecież wszystko robię co zalecone, a tu znowu nawrót. Bardzo się wtedy denerwowałam. Usłyszałam, że to normalne, że tak już jest, że podobno tak ma być i że terapia działa. Trochę dodawałam sobie otuchy tymi słowami, ale gdzieś z tyłu głowy miałam myśli, że okay, góra- dół - wolę więcej tych wzniesień niż spadków. 

Pocieszające, że za każdym nadchodzącym dołem, wiedziałam, że jest to chwilowe i przejdzie za parę dni lub tygodni. W sumie w życiu też tak jest, że są lepsze i gorsze okresy, więc ta cała nerwica nie jest tak zupełnie oderwana od zdrowego przeżywania emocji. Po prostu tu są one wyolbrzymione.
Takie przerysowane i koślawe.